2015/11/21

Ce que tu veux



Niebawem strzeli mi tu trzeci miesiąc i chyba nie umiem tego podsumować. Przede wszystkim dlatego, że nie umiem, a po drugie dlatego, że zwyczajnie nie mam siły i chyba w przeważającej części ochoty. W sumie za tydzień mam śmieszną rocznicę i co dziwniejsze nadal o tym pamiętam. Ale to ja. O ważnych rocznicach nie pamiętam, ale tą spojrzeniowo-tramwajową zapami`etam do grobowej deski. 

Elle est pas belle, la vie? 

Ostatnie dwa tygodnie upłynęły mi na wyzywaniu laptopa i banku. Po pierwsze mam jakieś chore limity na swoim koncie i nie mogłam kupić biletu do Polski. Byłam tak rozgoryczona, że niemal rozpłakałam się nad własną klawiaturą. Gdyby nie host mama, chyba nigdy nie wróciłabym do domu na święta. Jednak przybywam ze szczęśliwą wiadomością: WRACAM! Dwa tygodnie w domu. Brzmi jak piekło w raju. 
Co do komputera. Pewnego pięknego dnia włączyłam go i okazało się, że ten cwel nie działa. Wszystkie sterowniki poszły na dziwki. W akcie desperacji i próby naprawy swojego zrujnowanego życia, przyróciłam system do pierwszego uruchumionenia. I w efekcie straciłam wszystko. Nie miałam jednak wyboru. Jak to napisałam D., byłam chirurgiem. Ucinam nogę albo ją zostawiam i pacjent umiera za tydzień. Innej drogi brak. Cóż, ostatecznie straciłam trzyletni dorobek, ale o tym nie myślę. Tabula rasa. Zaczynam od nowa. Tak jak chciałam od dawna. 



W tym momencie słucham najnowszej płyty Adele (nieskromnie przyznam, że tytuł albumu przewidziałam jakieś cztery lata temu), chciałabym napisać, że piję wino i jem ser, ale kończę z alkoholizmem i obżeraniem. Co do samego zakupu, to nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Powinnam oszczędzać, a zwyczajnie zaspokajam swoje potrzeby. Czasami po prostu myślę, że nie warto roztkliwiać się nad takimi rzeczami i zwyczajnie korzystać z życia (oczywiście w granicach rozsądku, bo ktoś musi zapłacić za szkołę). Tak czy inaczej gwiazdka przybyła dwa tygodnie wcześniej. Chociaż w moim przypadku robię sobie gwiazdkę za każdym razem, kiedy idę do French Coffe Shop. 

Kiedy trafiłam do Francji zastanawiałam się czy znajdę tu miejsce dla siebie. Jedno wyjątkowe miejsce i nie pokładałam wielkich nadziei. Aż do dnia, gdy B. zabrała mnie do najlepszej kawiarni świata. Nic już nie było takie samo od tamtego momentu. Jestem fanką O. i J. i nie wyobrażam sobie weekendu z dala od tego miejsca i bez nich! To niemal jak utraceni wujkowie, spotkani w idealnym czasie i idealnym miejscu. 

Nie wierzę w przeznaczenie. To znaczy wierzę w coś co mogłoby to przypominać, ale w konsekwencji to nie to samo. Kiedy więc rozpoczynałam swoją przygodę w Nantes zastanawiałam się, jaki jest ukryty cel tej podróży. Pomimo wszystko chciałam wierzyć, że ponad tym jest coś więcej niż tylko nauka. Czasami oczekuję od życia gromu z jasnego nieba, w tym przypadku chyba było podobnie, ale po tych trzech miesiącach lepszych dni i gorszych, odkryłam cel, który mnie tu przywiódł. Spotkałam i mam nadzieję, że nadal będę spotykać, ludzi, dzięki którym poszerzam horyzonty. Kiedyś patrzyłam na pewne rzeczy w jeden sposób, teraz patrzę i widzę o wiele więcej (ale super porównanie! Mistrz jak tysiąc dolców). 

Zauważyłam (no w końcu) postęp w umiejętnościach językowych, przepisałam się do grupy zaawansowanej i czekam na moment, kiedy będę usatysfakcjonowana (być może doczekam tego momentu w obecnym życiu). I to tyle, co do prywatnych wynurzeń. Taka jestem nudna. Nic szalonego. Dom, praca, szkoła, dom, czasami kawa i wypad na zakupy. Taka typowa czterdziestka. 
Nawet dwójka dzieci się przyplątała. 

Co do samego życia au pair to jest w porządku. Raz wkurzą mniej, raz bardziej, raz rozbawią do łez a raz rozczulą. Nie wiem, czy byłabym w stanie znaleźć lepszą rodzinę, ale wiem, że nie żałuję, że wybrałam właśnie ich. Teraz, kiedy ewidentnie zapoznali się z moją dziwną osobowością, nie mówią nic o chłopakach, nie pytają, czy wychodzę w nocy i czy mam zamiar wrócić. Wyraźnie pogodzili się z tym, że zatrudnili/przyjęli do domu takiego ponuraka.  Sama uważam, że powinni być uradowani. Przynajmniej wiedzą, gdzie jestem w nocy i że nie sprowadzę im do domu dziwnych wirusów. Serio, nie wiem, czy powinni narzekać. Ja byłabym zachwycona. Zresztą pozbędą się mnie na Boże Narodzenie, wtedy mogą do woli korzystać z wolności. Aczkolwiek nie sądzę, bym mogła zagrażać ich prywatności. Non stop siedzę u siebie w pokoju, czasami zachowuję się tak, jakby w ogóle mnie tu nie było. 



Co do dzieci to cóż, ewidentnie mnie polubiły, bo jak wytłumaczyć te częste odwiedziny w pokoju (nawet gdy mam czas wolny, nawet gdy mam weekend, nawet gdy nie pracuję, nawet gdy są rodzice w domu). Zdecydowanie nie wiem już czym jest samotność. Siadanie na kolanach, przytulaski i buziaczki też są na porządku dziennym. I ja, właśnie ja, na to przyzwalam, najmniej przytulaskowa dziewczyna na ziemi, pozwala sobie na coś takiego. Koniec świata. Standardowo po odprowadzeniu do szkoły cmoknięcie w policzek i każde w swoją stronę. Matka rodziny. Naprawdę. Czasami przerażam nawet samą siebie. 

Oczywiście między tą idyllą miewamy fatalnie dni, kiedy mam ochotę wybiec z domu z krzykiem i płaczem. Zachować się jak dziecko, którym też trzeba się zaopiekować. Ale niestety, są młodsi i to im muszę oddać pierwszeństwo. W konsekwencji, jak na dorosłego przystało, żalę się ojcu albo matce i finał jest taki, że dzieci mają karę a ja zaśmiewam się w duchu, patrząc jak rodzice starają się rozwiązać problemy wychowawcze. Jednakże, prawda jest taka, że  jestem tylko opiekunką i host mum i host dad muszą być świadomi tego, co się dzieje w umysłach ich dzieci. Zresztą dzieci też traktują mnie jak starszą siostrę, więc nie pozostaje nic innego jak naskarżyć. Proza życia. 

Reasumując: podjęłam w życiu bardzo ważną decyzję. Myślę, że jedną z ważniejszych, ale to chyba nie pora, by o tym pisać. Przede mną jeszcze wiele miesięcy, by być tego pewną. Nie mam pojęcia, co się wydarzy po drodze, jednak zrobię wszystko, by do tego dotrwać i dostać to, czego chcę. Ostatnio dość często udawało mi się dosięgnąć swoich marzeń, więc liczę, że tym razem też dam radę. No bo serio, oprócz mnie samej nic nie stoi mi na przeszkodzie (i koniec końców mam nadzieję, że nie stanie, bo to byłoby śmieszne i niemal że nierealne). Właściwie ostatnio godzę się z pewnymi aspektami swojego życia; nie wiem jednak czy powinnam rozpaczać, bo czy ostatecznie właśnie nie tego chciałam? 

Och, jak sentymentalnie się nagle zrobiło. 



Wyżej pisałam, że nie piję już alkoholu. Cóż. Kłamałam. W końcu everybody lies. Swoją drogą już od dawna chcę wrócić do dr. House’a. Czasami brakuje mi czasów, gdy oglądałam go z zapartym tchem, chociaż wiem, że moje obecne życie jest o wiele lepsze od tamtego. Ja jestem lepsza. Taki sobie komplement sprzedam. 

Ach, i tak! Postanowiłam zrobić tatuaż! B. pójdzie ze mną, więc mam trochę mniej strachu. I chciałam pamiątkę z Nantes na całe życie, więc voila! La solution! Czekamy jednak do maja, żeby zebrać fundusze i znaleźć ostateczny pomysł. Zresztą uważam, że pobyt tutaj zasługuje na coś niezwykłego i szalonego. Bo jak nie teraz, to kurwcze kiedy? Ta, kolejna dewiza życiowa. 
Ostatnio miałam okropny okres. Moja choroba dała o sobie znać. Nie lubię tych okresów apatii. Teraz jednak, mam trochę spokoju, mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Może nie wybitnie spełniona, ale szczęśliwa, tak zwyczajnie, ale czy nie do tego dążyłam? Czasami warto coś poświęcić. I w gruncie rzeczy nie potrzeba mi wiele. 

Tym pozytywnym akcentem kończę swój wywód, licząc, że odnajdę jeszcze motywację i inspirację, by na nowo zacząć pisać (nie tylko tutaj). 

P.S. Adele jest cudowna! Gorąco polecam „25”. Nie żałuję ani jednego centa wydanego na jej płytę.

Do szybkiego usłyszenia!
M.