2016/09/11

Déjà vu



Nie mam za gruszkę pojęcia, co mogłabym tutaj napisać. Zniknęłam przed dwoma miesiącami i przyznaję, nie miałam zamiaru się tutaj pojawiać. Podsumowania nie przychodzą mi łatwo, zwłaszcza, gdy mówimy o emocjonalnym bądź psychicznym obumarciu. Bo tak właśnie się czuję. Jak śmierć w ludzkiej skórze. Choć właściwie to śmierć twórcza, aniżeli duchowa czy jakaś tam inna. Druga sprawa jest taka, że wraz z wyjazdem z Francji, przepłakaniem kilku godzin, przeszlochaniu w autobusie na lotnisko, zdałam sobie sprawę, że nie jestem w stanie nic więcej dodać. W mojej głowie krzyżuje się zbyt wiele emocji, zbyt wiele wspomnień, zbyt wiele wszystkiego, by ubrać to w słowa. 
Chciałabym jednak napisać, że nie żałuję podjętej przed rokiem decyzji. Wyjazd do Francji zmienił wiele w moim życiu. Właściwie kompletnie go przewartościował i wniósł ogromne zmiany. 

Pamiętam, jak przed wyjazdem zastanawiałam się, jaki jest powód mojego wyjazdu, bo choć nie wierzę w przeznaczenie, to głęboko chciałam uwierzyć, że gdzieś za tym głównym celem, istnieje coś jeszcze. I dzisiaj, siedząc sobie wygodnie na kanapie z laptopem na kolanach, wiem, dlaczego tam pojechałam. I wyczekiwany cel przekroczył moje najśmielsze oczekiwania. Czasami nie dostrzegamy w życiu drobnych rzeczy, nie potrafimy cieszyć się z drobnych zmian i cichych porad. Rok temu nie sądziłam, że to właśnie tam odnajdę sposób na to, jak być szczęśliwą, zgodną z własnymi oczekiwaniami, i ostatecznie odnaleźć harmonię ze samą sobą. 

Brzmi to trochę dziwnie i szaleńczo, aczkolwiek nie mam zamiaru zagłębiać się w szczegóły swojego życia. Nadal jestem tą samą osobą, nadal mam problemy z ubraniem w słowa myśli, uważam się za introwertyka, potępiam małżeństwo i odrzucam to, co powszechnie akceptowalne, ale zmienił się sposób w jaki patrzę na świat i sposób, w jaki próbuję zebrać siebie do kupy. Rozpoczęłam proces naprawczy i przyznaję, już dawno nie byłam tak bardzo przekonana do swoich czynów.
Faktycznie mi odbiło, ale tym razem wiem, że to szczególne szaleństwo i będę sobie za tym podążać. 

Co do spraw czysto "au pairowskich", to chyba powiedziałam na ten temat tyle, że kolejny raz rozpoczęcie tego tematu zsyła na mnie falę mdłości. Właśnie mija drugi miesiąc odkąd zakończyłam swoją karierę i szczerze nie wiem, jak mogłabym to zgrabnie ująć w kilku zdaniach. Jestem wybitnie tym zmęczona. Całym tym rokiem samotności, stresu, braku czegoś nieokreślonego i życia w jakiejś dziwnej bańce. Z jednej strony były to najlepsze miesiące mojego życia, z drugiej zaś najtrudniejsze. Połączenie ekstremalne, ale tak bardzo prawdziwe. Nie sądziłam, że taka mieszanka faktycznie może się przydarzyć, ale przeżywszy to na własnej skórze, potwierdzam: bardzo prawdopodobne!

Jako już doświadczona opiekunka, która spędziła niemal rok w obcym domu z obcą rodziną, chcę powiedzieć, że każda dziewczyna, która pragnie rodziny/dzieci/wszystkiego co z tym związane, powinna zdecydować się najpierw na taki wyjazd. Niektórym osobom taki zimny prysznic przydałby się bez dwóch zdań. W pewien sposób, osobiście, pogłębiłam swoje przekonania. Ten cały rodzinny cyrk nie jest dla mnie i wątpię, by kiedykolwiek okazał się nim być. Moja egoistyczna natura nie pozwala mi na coś tak szalonego. Właściwie cieszę się, że dostąpiłam zaszczytu zasmakowania rodzinnego życia, zanim podjęłam jakąś mało racjonalną decyzję o skoku na bungee i połamaniu karku przy jakimkolwiek zawiązaniu prawdziwej rodziny zbyt wcześnie bez mentalnego przygotowania. No, to byłby koniec moich zgorzkniałych wywodów. 
Tak naprawdę to mentalnie za gruszkę się nie zmieniłam. 
Nadal anty-family, anty-love, anty-wszystkocoistnieje



Wypadałoby właściwie napisać coś o samej rodzinie, u której przebywałam, ale jako, że przechodzę jakąś falę buntu czy czegoś podobnego, to po prostu ominę to. Nie chcę, by moja opinia była nazbyt subiektywna, a obawiam się, że póki co tak właśnie by to wyglądało. Nie wiem jednak, czy kiedykolwiek później zabiorę się do wyklepania czegokolwiek więcej, choć im mniej czasu tym więcej ochoty do pisania. W sumie nie obraziłabym się, gdyby jednak coś takiego się wydarzyło. Trochę przeraża mnie ta pustka jaka zapanowała w mojej głowie, więc każdy napływ myśli jest wielce wyczekiwany. Nawet w najmniej chcianym momencie. 

W każdym razie, miniony rok był dobrym rokiem, bogatym w doświadczenia i choć wiem, że daleko mu do tego wymarzonego, wspaniałego (i tysiące innych przymiotników), to niezaprzeczalnie nauczyłam się o wiele więcej niż podczas najlepszych miesięcy mojego życia. A przecież o to w tym wszystkim chodzi, prawda? 

Pozostało mi piętnaście dni z hakiem, by od nowa rozpocząć studencką karierę. To przedziwne uczucie, aczkolwiek już od bardzo dawna nie cieszyłam się równie mocno na powrót do, jakby nie patrzeć, szkoły. Szkoła językowa a studia to dwie różne rzeczy i choć jestem przerażona powrotem i wdrożeniem się w to życie, to cóż... nareszcie jakieś konkretne zajęcie. I jednocześnie spełniam swoje wielkie marzenia o studiach na Jagiellonce, więc jak miałabym na to nie reagować? Lub zachować obojętność? Choć, cóż, czasami czuję się wyzuta ze wszystkich pozytywnych i negatywnych emocji. I prawdę mówiąc, bardzo często nie umiem się cieszyć z małych rzeczy.

Nie mam zamiaru obiecywać, że będę tutaj dalej publikować i dzielić się swoim życiem. Nie jestem bloggerką lifestylową. Nie czuję, że mogłabym pisać tutaj o czymś ważnym, albo komukolwiek udzielać porad. Ten blog miał na celu ukazanie życia kogoś, kto znalazł się w nowej, obcej sytuacji i pragnął się tym podzielić. W pewnym stopniu zrealizowałam swój cel. 
Nie mówię jednak, że to koniec, bo być może któregoś dnia tama pęknie i poczuję potrzebę napisania tu wszystkiego, co przeżyłam we Francji i o wszystkim, co mnie tam spotkało i ostatecznie jakie wyciągam z tego wnioski. Nigdy nie mówię nigdy. 

Trzymajcie się i życzcie mi szczęścia!