2015/10/31

y aller mollo

Pomijając fakt, kiedy to opublikuję to:

jest czwartek, prawie północ, wypiłam chyba za dużo ohydnego wina, które męczę czwarty dzień i zmęczyć nie mogę, dzieci właśnie wróciły po całych jedenastu dniach nieobecności. i muszę przyznać, że trochę mi ich brakowało, chociaż nie wiem czy to nadal ja czy już alkohol przejął nade mną kontrolę i stałam się sentymentalnym wrakiem. 

podczas tych jedenastu dni robiłam wiele rzeczy. ogólnie nie siedziałam na dupie, jak to zawsze w moim życiu bywało. otwieram się towarzysko, chociaż nie tak jakby moi hości tego chcieli. jednak chciałam zaznaczyć, że bardzo się cieszę, że to właśnie na nich trafiłam. matko, nie wiem czy głupi zawsze ma szczęście, ale musiałam naprawdę mieć go ogrom, skoro udało mi się ich znaleźć. a piszę to, bowiem całkiem niedawno poznałam historię innej au pair, która zmroziła mi krew w żyłach. i co gorsza takich jak ona jest naprawdę wiele i to mnie przeraża. dlaczego ludzie to zwyczajni wykorzystywacze i oszukiści

wracając do tematu (z francuska revenons à nos moutons) to podczas tych jedenastu dni zwiedziłam urokliwe miasteczka i nareszcie znalazłam dwie minuty, by zrobić zdjęcia. chociaż doskonale zdaję sobie sprawę, że kompletnie nic nie odda uroku tych miejsc. na dodatek kiepski ze mnie fotograf. lata mojej świetności minęły na zawsze i pozostaje liczyć na to, że praca z photoshopem nieco ubarwi te szare fotografie. tak czy inaczej przybywam z dawką nowych zdjęć, licząc w duchu, że choć w jednej czwartej przekażę wam swój zachwyt. Francja to zwyczajnie piękny kraj, który skrywa wiele cudownych miejsc. jedyne co mnie boli to serce, gdy patrzę, jak drogie są bilety. cóż, czasami nawet dla piękna człowiek nie może się poświęcić, no ale mniejsza. nevermind. 

niewiele się wydarzyło w moim życiu przez te minione dni, a więc odpuszczę sobie pieprzenie smętów. choć wiem, że to jedyne co mi pozostało w moim szarawym życiu. liczę, że zdjęcia wynagrodzą brak mądrego, zabawnego tekstu <ironia off

PS. zdjęcia można powiększyć, klikając na nie!
udanego oglądania!


Clisson - włoskie miasteczko we Francji, pourquoi pas? niestety nie zagłębiłam historii tego miejsca, bo zwyczajnie jestem leniwą kluchą. Zainteresowanych odsyłam do Internetu i być może sama się tam wybiorę, bo trochę wiocha nie wiedzieć o co chodzi w tej ich zabudowie. 

Clisson
wąski uliczki to klasa sama w sobie!

Clisson - ciąg dalszy

ani im ani tym bardziej mnie wąskie uliczki nigdy się nie nudzą

a to miejsce, w którym bardzo chciałam coś zjeść, a które zamknęli do końca października. potwory!

 ok, to chwila na przypomnienie sobie polskiej nazwy... kaplica! tak, to była właśnie kaplica i chyba jej druga część nadal służy mieszkańcom. nie wiem dokładnie, bo jak wszystko tamtego dnia i kaplica była zamknięta. 

 francuska, złota jesień! 

ulica....

.... i ulica. chyba zajmę się ulicznym fotografowaniem
 przyznam, że ten widok na żywo robi ogromne wrażenie. wtedy dopiero poczułam się jak we Włoszech
 W sumie to mogłabym wcisnąć kit, że byłam we Włoszech. 

 trochę rzeki, żeby nie zanudzić nikogo kaplicami i ulicami

trochę zamku, bo to przecież Pays de la Loire 

trochę katedry, żeby zachować włoski styl

i trochę słońca, bo potem lało tak, że szkoda się rozpisywać

najlepszy moment wyprawy!

zamek, którego nazwy nie znam, ale zapewne można poszukać w Internecie

i na koniec - ulica, od której zaczęłyśmy naszą świetną przygodę.

Co do samego Clisson to dowiedziałam się od pewnego miłego młodego człowieka, że w czerwcu organizowany jest tam festiwal heavy metalu. podziękowałam za zaproszenie, bo obawiam się, że zostałam oddana w ofierze albo stratowana przez tłum dzikich fanów jedzenia kotów. chociaż przeglądając zaproszone osoby z ubiegłych lat, to być może odnalazłabym się na 2-4 koncertach. tak czy inaczej, nie mam zielonego pojęcia, jak taki festiwal może wpisywać się w tak spokojne miasteczko. 

A teraz Nantes! Nie mam wielu zdjęć. Obiecałam sobie w tamtym tygodniu, że dopełnię moje blogerskie obowiązki i w końcu dostarczę tu kilka ciekawych zdjęć, ale coś mi nie wyszło. za bardzo skupiłam się na rozmowie i uciekaniu przed jakimś dziwnym natrętem, żeby myśleć o robieniu zdjęć. takie wielkomiejskie życie, że aż głowa boli.

Galeria Lafayette, polecam osobom, które nie wiedzą, co robić z pieniędzmi. nawet ubrania mnie nie powaliły, ale to chyba dlatego, że jestem zwyczajnie zgorzkniała. 

 a to chyba ulica przy Lafayette, ale nie jestem pewna. moją uwagę zapewne przyciągnęły światełka. 


Place Royale, jak widać po torbach, właśnie mamy sobotę i Francuzi wybyli na prawdziwe zakupowe szaleństwo. Główna ulica na Commerce przypomina mi zawsze Pokątną z Harrego Pottera. Ludu tyle, że jeszcze sów i ropuch brakuje.  


to teraz kolejna mała mieścina na obrzeżach Nantes - St-Luce-sur-Loire (pomijam fakt, że żadnej Loary tam nie ma, skąd więc nazwa? zagadka życia!)  Przyjemna wycieczka, bo za bilet nie płacę nawet grosza, a właśnie takie wyprawy cieszą mnie najbardziej!

jedna większa atrakcja, ale nie narzekam - zamek, który teraz służy za urząd miasta


może nie robi takiego wrażenia, jak inne zamki/pałace/inne stare budynki, ale warto zainteresować się tym, co mam pod ręką

i teraz największa niespodzianka całej 15minutej wyprawy! Przez moment mój mózg nie potrafił się odnaleźć i usilnie wysyłał mi sygnały, że jesteśmy w Polsce. Nie mam pojęcia jak Francuzi odczytują nazwę ulicy, ani dlaczego zdecydowali się na taką nazwę, jednak taki widok wzbudza ogromną radość. nawet w takim ponuraku jak ja. 

a to ja, a raczej moje stopy. pełen relaks. i widoki z okna. miałam inne zdjęcia, ale zaginęło w akcji.
take it easy. 


Nie mam nic więcej, choć może to i lepiej. W najbliższych tygodniach nie planuję wielkich wycieczek, bo przez te dwa tygodnie wakacji zwyczajnie się zrujnowałam. Smutek i niedowierzanie. Chciałam tylko jeszcze dodać, że bardzo polubiłam dziadków G. i E. Wspaniali ludzie! Spędziliśmy kilkanaście cudownych godzin i będzie mi ich brakować. Atmosfera z nimi była zupełnie inna niż na co dzień. Może jednak zdecyduję się na ferie w ich górskim domu, a co tam. W sumie to pewnie tylko się połamię na stoku, nic wielkiego. 

Za błędy w tekście przepraszam. Zwyczajnie śpieszę się na spotkanie i źle obliczyłam czas. Tak, tak, życie towarzyskie kwitnie jak cośtamcośtam. 

To byłoby na tyle właściwie. Od poniedziałku wracam do życia. Koniec bujania w chmurach. 

Do usłyszenia, 
M.

2015/10/20

un peu maudit


Tak się zbieram i zbieram i wacek z tego wychodzi.

U mnie w porządku.

Wciąż żyję.

Niedawno całkiem jarałam się, że minął miesiąc od mojego przyjazdu tutaj; teraz minie drugi miesiąc i już nie mam się czym jarać. Chyba chciałabym czegoś więcej, ale albo to ja mam zaburzenia percepcji albo zwyczajnie jestem głupią zwierzyną.

Od czasu do czasu zwiedzam miasto i okoliczne miasteczka. Wyłowiłam kilka sympatycznych miejsc, ale los chciał, że baterie w aparacie postanowiły skończyć nasz związek i jestem w trakcie poszukiwania nowych. Zważając na moją organizację, dzień zakupu nadejdzie w dalszej nieokreślonej przyszłości.

Obecnie rozpoczęłam dwutygodniowy urlop. Właściwie powinnam być zadowolona, ale siedzenie z host rodzicami w domu przez większość dnia + spożywanie sam na sam z nimi obiadu nie należy do moich lubionych rozrywek. Oczywiście są fantastycznie uprzejmi (i tak dalej), ale osobiście czuję się niezręcznie. Z chłopakami atmosfera jest luźniejsza a i czasami rzucą jakąś głupotę i człowiek się pośmieje. W niedzielę czułam się jak na stypie.



Poznałam już dziadków. Bardzo sympatyczni. Tak samo w każdym przypadku. Muszę nawet przyznać, że z babcią rozmawiało mi się bardzo dobrze. Chyba jeszcze z żadnym francuzem/francuską nie rozmawiało mi się tak dobrze i naturalnie. Przy okazji zebrałam trochę komplementów i się poczerwieniłam, więc tak, rodzinnie na maksa.

Sobota upłynęła towarzysko. Cały dzień spędziłam z dziadkami, dziećmi, byłą au pair i jej chłopakiem (oczywiście francuzem, bo jakżeby inaczej). Moja rodzina, odpuściwszy sobie nadzieje na nocne wyjście, doznała prawdziwego szoku, gdy oznajmiłam im, że tego wieczora nie spożyję z nimi kolacji. Myślę, że byli w takim szoku, że nie potrafili nawet tego skomentować. Jednak standardowo kazali mi szukać chłopaka. Chyba popadną w rozpacz, kiedy w moim sercu nie pojawi się francuski przystojniak. C'est la vie jak to mawiamy z host mamą. W pewnym momencie staje się to jednak już irytujące. Oczywiście mam doskonały powód do żartów z samej siebie, ale to nie zmienia faktu, że ileż można wysłuchiwać tego samego? A co gdybym była lesbijką? W sumie ciekawe, czy kazaliby mi szukać francuskiej dziewczyny. Dobra, jednak nie będę eksperymentować z hostami. Myślę, że moje dziwactwo nie powinno przekroczyć pewnych granic.



W ostatnim czasie poczyniłam kilka obserwacji, co do obecności au pair w życiu rodziny i rodziny, która potrzebuje takowej opieki. Czasami zastanawiam się, czy nie zostałam wybrana tylko dlatego, że Pani Mama nie miała czasu, żeby przeglądać wszystkie nadesłane CV. Bo nie mam ani doświadczenia, ani specjalnego daru przekonywania, ani nie jestem cudownie uprzejma i otwarta, i czy oni naprawdę szukali takiej mnie? Z drugiej strony wiem, że dzieci są dla nich ważne i nie oddaliby ich w złe ręce, ale jednak gdzieś pomiędzy wszystkim wiem, że był to wybór na gorąco: ok, szybko odpisuje, komunikuje się każdego dnia, mama jest nauczycielką, o, jest Polką, nie mieliśmy nikogo z unii europejskiej i byłam w Polsce kilkanaście razy, no dobra, studiuje, ok, bierzemy! Tak to sobie wyobrażam.

Moi host rodzice są ludźmi wyjątkowo zajętymi. Pani Mama często podróżuje, tata wychodzi do pracy o siódmej i widzi dzieci dopiero o 19:20. Kiedy mama jest w domu, zazwyczaj je jeszcze z chłopakami śniadanie, jednak wraca później od ojca. Nie twierdzę, że są złymi rodzicami, bo moim zdaniem tej roli są fantastyczni, ale niemniej jednak przykro mi czasami, gdy dzieciaki od rana pytają mnie, co z mamą i tatą, albo wrzeszczą, że ciągle ja ich ubieram, a chcą żeby zrobił to w końcu rodzic. W rodzinie takiej jak moja (a podejrzewam, że trochę we Francji ich jest) nie może obejść się bez pomocy. Nie ma szansy, by którykolwiek z rodziców mógł się zaopiekować dzieckiem podczas dnia. Raz jeden z chłopców zachorował, a ja nie mogłam go odebrać ze szkoły i się nim zając, więc Pan Tata przybył na ratunek wraz z 3 kartonami papierów, które musiał skończyć. Przynajmniej tyle, że mógł je tu przytargać. No, mniejsza z tym. Zmierzam do tego, że rozumiem te dzieci; wkurza mnie, gdy krzyczą i są okropne, ale każdego roku poznają nową osobę, zupełnie inną, która spędza z nimi niemal każdy dzień. Z jednej strony całkiem fajnie, nowa kultura, nowa osobowość, nowe możliwości, ale to wciąż ktoś obcy. Nie dziwi mnie już więc, dlaczego traktowały mnie jak intruza i nadal czasami to robią. Na ich miejscu byłabym taka sama albo gorsza (znając mnie).

Potrafię zrozumieć i rodziców i dzieci; robienie kariery nie wyklucza posiadania rodziny. A jeżeli stać ich na au pair, to świetnie, że potrafią jakoś pogodzić swoje ambicje. Dzieci, oprócz tych rzadkich chwil, są normalnymi dziećmi (nie zauważyłam żadnych skrzywień) i obcują z mieszkanką kulturową, co zaowocuje w przyszłości dużym progiem tolerancji i myślę, że też wiedzy. Być może teraz nie, ale za kilka lat odwiedzą kraje, o których opowiadają im ich opiekunki i przypomną sobie te dobre chwile. Chłopaki mnie irytują, czasami naprawdę mam ochotę gdzieś ich zamknąć, ale z drugiej strony trochę mi ich już brakuje. Tylko może czasami mogliby się zwyczajnie słuchać.

Trochę nieogar u góry wyszedł, ale trudno. To co chciałam przekazać to właśnie to, że bycie au pair pozwala spojrzeć na życie rodzinne z innej perspektywy. Obserwuję dwie strony tego procesu i dochodzę do wniosku, że można połączyć karierę i rodzinę (nie żeby ta rodzina nie ucierpiała, ale mimo wszystko dzieciom niczego nie brakuje i za sprawą tych zarabianych całymi dniami pieniędzy mają życie na dobrym poziomie i przy tym rozwijają się na wiele kierunków). Jednak podobno pieniądze nie załatają tych chwil bez rodziców. Chociaż w gruncie rzeczy nie uważam, że tracą bardzo wiele. Wieczory w końcu spędzają na czytaniu książek albo na grach i rozmowach. W sumie, czasami naprawdę podziwiam moich hostów. Dookoła wszyscy mówią o babysittingu i tak dalej, a ja tego nie doświadczyłam. Ostatecznie uważam więc, że host rodzice robią wszystko, żeby nadrabiać stracony czas.

I tak nie wyszło jak chciałam, ale dobra. Pieprzyć moje zamiary.



Pochwalę się jeszcze, że moja host family dała mi prezent urodzinowy, który mnie bardzo ucieszył i za który mogłam stać się posiadaczką cudownych perfum. Szkoda, że nie mam urodzin co miesiąc. Nawet moi rodzice dali mi o wiele większy prezent niż zazwyczaj (wniosek? wyprowadzić się na drugi koniec świata). W ogóle ostatnio przesadziłam z zakupami i chyba muszę zacząć oszczędzać. Nie wiem, jak to zrobić, a bank, który nadal nie przysłał mi karty do bankomatu, wcale mi tego nie ułatwia. Miałam zamiar kupić tylko 2 bluzki, a wyszłam z trzema, spodniami, koszulą, opaskami do włosów, kosmetykami, szminkami i innymi bzdetami. Jak tak dalej pójdzie zostanę bankrutem. Więc apeluję, przyślijcie mi tą pieprzoną kartę!

A, bo zapomniałam napisać. Założyłam konto! Czekałam i czekałam, w sumie bałam się iść do banku, ale w konsekwencji było w porządku. Zrozumiałam pana i pan zrozumiał mnie. Spotkaliśmy się aż dwa razy, bo jakżeby wszystko mogło się skończyć za jednym razem i bez problemów. Francuzi to straszni biurokraci, gorsi niż w Polsce! Żeby otworzyć konto, najzwyklejsze konto! musiałam mieć stertę papierków. Chore. Po prostu chore. A teraz czekam już od tygodnia na kartę, bez której nie mogę wpłacić swoich milionów na konto. A mając je przy sobie, wydaje je w takim tempie, że niedługo stracę to, co odłożyłam na szkołę.

[aktualizacja: kartę mam. musiałam się pofatygować do banku ;< jednak wciąż czekam na kod]

Bieda z nędzą. Kiedyś przeczytałam, że au pair to tak naprawdę au poor. I teraz nie mogę się nie zgodzić. Au pair to biedna mysz i tyle. Chociaż w sumie to, że narzekam to grzech. Inni mają gorzej.
Tym pozytywnym akcentem zakończę swoją wypowiedź. Chciałabym mieć większą inspirację do pisania, ale tak się składa, że nic mnie nie inspiruje ostatnio. Nawet spać w nocy już nie mogę. Tak właśnie zaczynam urlop. Pełna energii i oby tak dalej <ironia off>.


na koniec dodam pioseneczkę:
voila!


Do usłyszenia,

M. 

2015/10/03

ça ne fait rien


ołki dołki. wiedziałam, że ten moment w moim życiu nadejdzie i nie zdołam tego zatrzymać. ale czego ja się po sobie spodziewałam?

Pierwsze emocje opadły. Mam co ze sobą zrobić. Moje zainteresowanie blogiem więc zwyczajnie spadło. Nadal chcę tu pisać i dzielić się (choćby ze sobą samą) moimi wrażeniami, ale albo
a) jestem zmęczona
b) nie mam czasu
c) muszę odrobić pracę domową
d) muszę się uczyć
e) jestem zmęczona, nie mam czasu, chcę coś zrobić, ale nie wiem czy nadal chcę
f) po prostu jestem zwykłym leniem (jeszcze nie śmierdzę, bo staram się myć codziennie)

Ostatnie dwa tygodnie były całkiem towarzysko spędzone. Pewnie dla mojej host family to się nie liczy, bo nie byłam na dzikich potańcówkach, ale niemniej jednak spędzałam z nimi tylko wieczory, więc o co kaman?

Właściwie moja host family szuka mi chłopaka. Skoro uważają, że to rzecz, która dopełni moje szczęście to niech dalej szukają. Zapewne im się to uda (och, ja, taki sceptyk). Nie mam zielonego pojęcia, co oni mają z tym francuskim chłopakiem, ale przeżyję i to. Ach! A może to dlatego, że ich poprzednie au pair zawsze znajdowały sobie chłopaka i to taka tradycja? Będę musiała to przerwać. 
Tak, znalazłam sobie w życiu cel. Jakbym serio musiała się wysilać. No ale. Nevermind. 



Poprzedni weekend był pod wieloma względami fenomenalny. Oczywiście standardowo zapomniałam zabrać ze sobą aparatu, a mój telefon, nie żaden iphone, nie umie robić ładnych zdjęć, więc zostałam na lodzie (albo wodzie, to lepsze słowo) i niestety nie przybywam z żadnym pięknym obrazkiem, a szkoda! Pornic jest piękny! A szczególnie plaża poza miastem. Poczułam się jak na południu Francji. Naprawdę trzydzieści kilometrów i ocean mogą zmienić wszystko.

Co do typowego życia au pair... Oczywiście bywały lepsze i gorsze chwile. Niestety tak przedstawia się życie au pair i po pewnym czasie nikt już nie zwraca uwagi jak trudny był miniony tydzień. 

Wychodzę z założenia, że było minęło i jedyne co muszę zrobić to przyzwyczaić się do swojego żywota. Nie jest on wprawdzie najgorszy. Słuchając czasami historii innych au pair cieszę się, że u mnie zdarzają się tylko jakieś niewinne pogryzienia albo bójki, które kończą się jedynie ugryzieniem w mały palec u stopy. Dzieci to tylko dzieci. A że czasami odbija im szajba to cóż... dorośli i tak są bardziej skomplikowani.



Najgorsze rozczarowanie ostatnich dni to ceny ubrań i butów. Ceny są tu piekielne! Oni naprawdę są okrutni, a zważając na skromne pieniądze au pair, włos jeży się na karku, gdy człowiek chce kupić jedną małą rzecz. Jako że postanowiłam zakupić szminkę, udałam się do zwykłego sklepu z kosmetykami i jak szybko weszłam tak szybko wyszłam. Serio? Zwykły sklep a ceny jak w ekskluzywnym butiku? Cóż, poczekam na lepsze czasy. W końcu nie potrzebuję ani szminki, ani spodni, ani tym bardziej butów, w których zakochałam się od pierwszego wejrzenia, a które kosztują tyle ile moja tygodniówka, ani bluzki. Po co komu zakupy jak można kupić papierosy i kawę?
Poziom stresu w moim życiu zmusił mnie do powrotu do nałogu. Biję się w pierś i staram się palić mało, ale czasami to tak trudne. A jeżeli zdjęcie cudownych butów nie przekonuje mnie to porzucenia nałogu, to naprawdę przekroczyłam jakąś linię. Chociaż pewnie wyolbrzymiam. Jak zawsze. W końcu to ja. A tak swoją drogą facet w tabac'u powiedział mi dzisiaj, że we Francji nie istnieją L&M slim (?!). Pewnie mają na to inną nazwę. Okej. przeżyję. 



Dzisiejszy dzień spędziłam równie przyjemnie. Moje życie towarzyskie naprawdę się rozwija. I nie ma w tym cienia ironii. Sama jestem zaskoczona i czasami zastanawiam się, jak do tego dopuściłam, ale korzystam póki mogę. Nigdy nie wiadomo, kiedy znudzi mi się takie ciągłe spędzanie czasu poza domem. W ogóle wezmę udział we francuskim chrzcie! Wprawdzie w maju i to nadal wiele czasu, a nie mam pewności jak rozwinie się mój pobyt tutaj, jednak na chwilę obecną obstaję przy tym, że wezmę udział w takim wydarzeniu religijnym! Francuska wieś, mnóstwo dzieci, rodziny i rozmów. O tak, zdecydowanie o tym marzę. Chociaż to bardzo miłe, że jestem zaproszona i właściwie nie ma mowy, żeby mnie tam nie było. Czy oni serio traktują mnie jak członka rodziny?

Bo ogólnie uważam, że to gadanie o byciu rodziną i tak dalej to po prostu bujda. Możemy tak sobie mówić, ale prawda jest taka, że oni są dla mnie obcy, ja dla nich też a to że jesteśmy dla siebie mili to jakby naturalne i poniekąd wymuszone. Mieszkam z nimi, więc chcąc nie chcąc pojawia się jakaś więź, ale nie przesadzajmy z tym. To miłe, kiedy spędzamy razem czas i czujemy się z tym dobrze, ale mimo wszystko nie czuję się jak członek rodziny, co jakoś nie sprawia mi wielkiego smutku. Chociaż dzieci traktują mnie jak siostrę. Serio! Do takiego stanu doszliśmy.

Ogólnie rzecz ujmując nadal miewam myśli, żeby spakować swoje rzeczy do walizki i wieczorem uciec. Ale to chyba naturalne. Jakby na to nie spojrzeć to tylko miesiąc. Nadal się uczę jak funkcjonować w domu, jak się zachowywać i jak radzić sobie z dziećmi. Daję sobie czas. Właściwie bardzo lubię, wręcz uwielbiam chodzić na zajęcia z francuskiego, więc to ciągle mocno trzyma mnie we Francji. Teraz wiem, dlaczego wszyscy zachwalą Francophonie i jestem dla szkoły w stanie spędzać to trzydzieści minut w jedną stronę w tramwaju. Kto by pomyślał, że polubię szkołę!

No. To chyba koniec. Nie mam pojęcia, co jeszcze mogłabym napisać. Ciężko ubrać nagle w słowa minione dni, bo to zawsze wiąże się z całą gamą emocji. Od rozpaczy do radości i na odwrót. Emocjonalny rollecoaster.

Na koniec zarzucę czymś słodkim. Otóż, w tym tygodniu robiłam pierogi. Mniejsza dlaczego, bo to odrobinę za bardzo dla mnie skomplikowane, więc oszczędzę wam i sobie tego mało przyjemnego wtrącenia. Nadszedł czas, gdy moje starsze dziecię zasmakowało tego rarytasu. I tłumaczę mu powód zrobienia pierogów, a on na to:
- Nieważne czy będzie im smakować, dla mnie są pyszne i cudowne, i to powinnaś wiedzieć.

Moje serce niemal pękło z dumy. I pomijam fakt, że potem to on zjadł moją kolację i tyle po pierogach. Ważne, że mu smakowało. The end.



Mam nadzieję, że podczas mojego przyszłego urlopu (a to na moje (nie)szczęście za dwa tygodnie) odpocznę na tyle, że zdołam przybyć tu z czymś naprawdę sensownym i nareszcie zrobię satysfakcjonujące mnie zdjęcia. Nantes jest piękne i wypadałoby nareszcie podzielić się tym ze światem.

Do zobaczenia,

M.