2015/08/28

petit à petit


Nie wiem, co napisać.

Bo wiecie, czasami jedna dobra emocja pozwala kompletnie zapomnieć o tysiącu tych złych. A w tym tygodniu bywało różnie. Czasem słońce czasem deszcz - to naprawdę idealnie opisuje to, co się działo w tym tygodniu.

Mój pięciolatek (no, prawie sześciolatek) bywa ciężkim dzieckiem. Zwraca mi uwagę na błędy, jak nie ma humoru to się drze, że nie umiem mówić i takie tam. Jednak kiedy siadamy i gramy w memory czy formułę 1 to jest dobrze. Dobrze i spokojnie. Jednak tylko uśmiech E. potrafi czasami wynagrodzić mi te minuty udręki. Nie będę ukrywać, że po tym tygodniu E., który za mną chodzi, który daje mi buziaki i się do mnie przytula skradł moje serce! Gdyby nie jego starszy brat, który, jak to przystało na starszego brata, lubi go od czasu do czasu wyprowadzić z równowagi i pokazać złe rzeczy, to myślę, że E. mógłby uchodzić za najsłodsze dziecię na tej ziemi. Naprawdę lubię z nim spędzać czas, chociaż i on miewa swoje humorki, i czasami mówi, że to on rządzi albo płacze, bo nie lubi centrum. Ale uwierzcie mi, czasami jego uśmiech potrafi mi poprawić humor, co na początku tygodnia wydawało się niemożliwe.

Przestaję się rozpływać, bo pewnie w czwartek da mi w kość i wtedy zacznę złorzeczyć na te pochwały. Nie zapeszam więc i czekam, co przyniesie mi życie.

Jak to Pan tata powiedział (chociaż nie wiem, czy to już pan, bo jesteśmy wszyscy na ty!) pierwszy tydzień mi minął. I po tym wszystkim, co przeszłam w tym tygodniu jestem tylko bardzo zmęczona i zadowolona, że to za mną. Teraz mam trzy dni wolnego, zostaję sama w domu i póki co oprócz sprzątania i zwiedzenia miasta nie mam planów.
Ważne jest też to, że nie jestem tu sama! Długo się wahałam, czy skontaktować się z D., ale uważam, że to była na tę chwilę bardzo dobra decyzja. Kiedy człowiek jest zdany na samego siebie, to wariuję, a nawet ja czasami potrzebuję z kimś porozmawiać i wymienić doświadczenia. A na obczyźnie potrzebuję się tego ze zdwojoną siłą.


Co do ogólnego życia we Francji to... najbardziej zaskakują mnie tutaj ludzie i...uwaga.... ich miłość! Moi hości ciągle okazują sobie uczucie, co jest bardzo sympatycznie i nie jakieś ble, fuj, łe. Kiedy czasami na nich patrzę widzę, że oni się prawdziwe kochają i to również przekazują swoim dzieciom. Ponadto, kiedy idę ulicą i widzę trzymającą się za ręce parę staruszków to myślę, że w Polsce to rzadki widok. Mam wrażenie, że tutaj cała ta miłość i te inne rzeczy inaczej funkcjonują. I mówię to ja! Przeciwnik wszystkiego co jest związane ze związkami, miłościami i tamtymi innymi! Francja zmienia!
 I omatkoboska, jacy tu są przystojniacy! Pewnego dnia, jadąd ze swoimi podpiecznymi, w tramwaju dojrzałam tak pięknego (bo piękny to bardzo dobre słowo) mężczyznę, że kolana mi zmiękły.  Miłość od pierwszego wejrzenia, a co. Niestety nie wiem, gdzie wysiadł, bo moi podopieczni skutecznie zabronili mi bujania w obłokach i o! No, ale wniosek taki, że francuzi to całkiem przystojny naród! 




Z samym językiem bywa różnie, ale, co zabawne, po dzisiejszej rozmowie z D. zrozumiałam, że to studia zniszczyły mi pojmowanie niektórych spraw. Kiedy na gramatyce wkładali nam do głowy pewne głupoty, nikt nas nie informował, że dla francuza to nie ma znaczenia. Dla większości francuzów (prócz oczywiście 5letniego G.) nie ma znaczenia czy ja tam dodam przyimek czy coś innego. Ważna jest komunikacja, a nie milion czasów. Dlatego teraz nie umiem się przestawić, bo w głowie mam lampkę z tymi wszystkimi zasadami i mam wrażenie, że kiedy źle odmienię czasownik to świat wokół mnie się zawali. Pocieszający jest fakt, że dogadałam się na poczcie a potem w kiosku! Byłam z siebie dumna jak nigdy! Jak to mówi Pani Mama petit pas (małe kroki) i będzie lepiej.

Ważne, że wiem, gdzie jest najlepsza księgarnia, najlepszy sklep z czekoladą i sklepy z ubraniami, no i przystanki.

Ach, i jeszcze jedno! Mieszkanka kulturowa. Zaprowadzając chłopców do centrum rozrywki zdążyłam poznać kilka przemiłych osób i uważam, że wyjazdy takie jak te pozwalają na poszerzenie pewnych horyzontów. Kiedyś pewnie kręciłabym nosem, coś mruczała i mówiła o wyższości innych nad innymi, ale zdążyłam do pewnych spraw dojrzeć i z uwagi na to, co dzieje się teraz, wiem, że narodowość nie ma znaczenia. A w centrum, gdzie chodzą chłopcy, wszyscy zawsze z wyprzedzeniem mówią mi bonjour (dzień dobry) albo bonne journee (miłego dnia!) i się uśmiechają. A jeden animator nawet starał się do mnie mówić po angielsku, bo host mama powiedziała mu, że dopiero co przyjechałam i czasami mogę czegoś nie rozumieć! Z kolei drugi zawsze z daleka mnie wita i - o dziwo - z daleka żegna! A inny pan w sklepie pyta, czy podobało mi się, jak mnie obsłużył (dobra, to dziwne, ale tutaj uchodzi za normalne) To wprawdzie małe rzeczy, ale w tym momencie, kiedy waham się między płaczem a ucieczką, są istotne.



Co czasami doprowadza mnie do szału, to ciągłe pytanie ça va ? (w porządku) i czasami mam ochotę z premedytacją powiedzieć ça va pas (nie w porządku)! No cóż, ale to tylko grzecznościowe pytanie i nie wiem, czy ktoś oczekuje ode mnie innej odpowiedzi niż oui, ça va bien, więc uśmiecham się, mówię jedno, myślę drugie. Pewnie kiedyś się przyzwyczaję. Czas pokaże, o!

Co by jednak wnieść trochę smutku to mam za sobą przepłakane dwa wieczory, ale tamte dni były naprawdę trudne. Niewyobrażalnie trudnie. Ogromnie cieszę się, że to za mną. Oczywiście, żeby było śmieszniej, Pani Mama przyłapała mnie na tym. Choć niczego nie skomentowała, to na drugi dzień porozmawiała o moim tristesse (smutek) i uspokoiła słowami, że każda au pair to przechodzi. A potem powiedziała, że pewnie znajdę tu chłopaka, bo wszystkie au pair znajdują (ha! słabe wyzwanie, jeszcze musi mnie lepiej poznać) a D. mi jeszcze dorzuciła, że po roku stąd nie wyjadę i koniecznie muszę pomyśleć o studiach i najlepiej gdybym w listopadzie zajęła się już poszukiwaniem czegoś, bo zapisy na przyszły rok zaczynają się tutaj o wiele szybciej niż w Polsce. Cóż, wszyscy wiedzą wszystko lepiej, a ja wiem swoje. Matko, czasami chciałabym znać przyszłość, jak to mówi G. vraiment, vraiment et vraiment cent mille (naprawdę naprawdę i naprawdę sto tysięcy).

post bez doctroa to post stracony!


W podsumowaniu.
Emocjonalnie zaczynam się wypalać. Takiej dawki nie miałam od... w sumie to chyba nigdy tak nie miałam, nie w takim stopniu. Nie będę ukrywać, że bywa różnie. Poziom emocji waha się od bezradności i chęci śmierci aż po radość. Dzisiejszy humor funduje mi dobra pogoda (od poniedziałku non stop lało! zimno w cholerę było) i nadchodzący weekend, więc być może stąd ten pozytywny wydźwięk, ale ogólnie to krew, pot i łzy. Nie ma lekko. Nie wiem juz nawet co to słowo znaczy.
Jest milion rzeczy do napisania i do przekazania, ale nie ma szansy, by przekazać je na blogu. W tym poście być może ujawniłam tylko jedną piątą moich przemyśleń i odczuć, ale uwierzcie mi, ciężko jest wszystko napisać, a nie mam siły, by pisać codziennie. I chyba swoje też wypisałam i wyrozmawiałam. To co złe ze mnie uszło i cieszę się, że mam tak ogromne wsparcie z każdej strony. Kurczaki, jeszcze zmienię zdanie o ludziach! C'est pas vrai!
Dziękuję więc za wszystko tym którzy piszą na facebooku, twitterze i tutaj. Ta pomoc jest w tym momencie nieoceniona! Cóż podziękowałabym też swoim rodzicom i host rodzicom, ale nie mają tutaj dostępu, więc trudno. Ich pomoc też jest ważna, bo bez tego to chyba uciekłabym w busz czyt. w Bieszczady i nigdy nie wróciła.

La vie est cruelle parfois. To tyle na dzisiaj. Miejmy nadzieję, że kolejny post będzie zawierał jedynie pochwały!


A bientôt!

2015/08/24

c'est ça


Kontynuując doctorowe obrazki...
Do napisania mam wiele. Nie mam pojęcia czy zdołam się wszystkim podzielić, ale spróbuję. Ostrzegam, że w tekście poniżej mogą pojawić się przekleństwa, bardzo dużo przekleństw. Poniższy tekst będzie zawierał wiele emocji i różnobarwność niemiłych słów. Allons-y!

* błędy jakie się gdzieś pojawią w tekście zostaną poprawione. Jak poprawi się mój stan emocjonalny. 

Zacznę od samej podróży, bo jak się okazało to bardzo istotny element tej całej wyprawy. Przede wszystkim chciałam zapytać dlaczego, kurwa, faceci się nie myją, chlają wódkę/ piwa/ wina na pokładzie i potem łążą do kibla co dwie minuty? Jako że do granicy polsko-niemieckiej siedziałam przy toalecie i od granicy niemieckiej aż po samo Nantes siedziałam przed toaletą, to czułam doskonale ten smród i czasami mdlałam z braku oddechu. Ludzie, trochę szacunku do innych! Chociaż muszę przyznać, że pod względem dziwnych osób, to było ich o wiele mniej w drugim etapie podróży. 
Ogólnie to było średnio wygodnie, ale nikt nie spodziewa się luksusów w zapchanym autokarze. Dwadzieścia dziewięć godzin siedzenia na dupe (wyszłam z autoakru tylko 3 razy, bo niestety nie umiem oddawać moczu w trzęsącym się busie) to nie przelewki. Jednak, o dziwo, podróż minęła szybko. Zwiedziłam trochę Belgi, trochę Francji (przedmieścia Paryża, Le Mans, Rennes - cudowność! kocham taki typ zabudowy i taki klimat!) no i popatrzyłam na niemiecką autosradę. Jak całe moje życie przespałam godzinną drogę przez Holandię a potem to juz francja elegancja (albo i jej brak). 
Trochę bolała mnie szyja od dziwnych pozycji, w których spałam, ale nie było źle. Nawet się wyspałam. I ludzie tak bardzo nie chrapali. A ja tylko trochę sobie powzdychałam i pogadałam przez sen. No co, mam prawo!
Moje wrażenia z pierwszego/drugiego dnia we Francji - hmm prawie jak w Anglii i Polsce. Typ krajobrazu nie różni się od tego nam znanego, pogoda na tę chwilę typowo angielska i architektura podobna do tej angielskiej (małe, kamienne domki, wąskie ulice), więc czuję się tu swojsko tak po prawdzie. rien de nouveau
Może spodziewałam się większego zaskoczenia, ale oprócz zielonych rzek nic mnie jakoś nie zdziwiło. A co do rzek, one naprawdę są zielone! (czy to Loara czy Sekwana czy jakieś inne dziadostwo, które jest oznaczone, a które ledwo widać przez krzaki). 
Do Nantes dotarłam o 17:45 i wtedy się zaczęło (co tam ten wkurw w autobusie, co tam wkurw w porcie świecko, co tam wkurw gdziekolwiek indziej).

o matko, mój spotify gada po francusku! 

W ostatnim poście pisałam, że nie panikuję. No to trzeba było mnie zobaczyć godzinę przed wyjściem z autobusu. Pan, z którym siedziałam podczas drogi, już nawet ze mną nie rozmawiał, bo widział, że mam w oczach strach i plan ucieczki. Nawet mnie zapytał, czy mam pieniądze, jeżeli będę chciała uciec. Byłam przekonana, że gdybym powiedziała słowo, zabrałby mnie do swojego syna i mi pomógł! Musiałam wyglądać jak kupa nieszczęścia. No, ale jakoś poszło. Nie uciekłam. Jestem w swoim pokoju. I jeszcze nigdzie nie planuję uciec. W sumie trudno byłoby z taką walizką. 



A teraz najważniejsze HOST FAMILY 

No to jakoś się poznaliśmy. Ja ich poznałam odrazu, a oni nie byli pewni. Swoją drogą ciekawa jestem, czy spodziewali się kogoś lepszego czy gorszego (nie wiem, jakie były ich miny, byłam zbyt spanikowana, ale chyba się uśmiechali). 
No, to powitaliśmi się buziakami (ach ci Francuzi, całuśny naród, na całe szczęście w standradzie są tylko dwa cmoknięcia, bo więcej bym nie zdzierżyła) i po zapakowaniu do auta moich bagaży ruszyliśmy do domu. 

I teraz bardzo istotna dygresja. 

Cóż, studia i życie to dwie różne sprawy. Przekonałam się, że to czego się nauczyłam na studiach i pomaga mi mówić tak płynnie i tak idealnie jakbym sobie życzyła. Oczywiście rozumiem, co do mnie mówią po francusku, ale żeby im coś powiedzieć to... raz jest lepiej raz gorzej. 
A dzieci... matko boska, podobno po tygodniu jest lepiej, ale teraz wiem, że więcej nauczę się od dzieci niż rodziców. 

Przechodząc dalej, porozmawiałam z host mamą po angielsku, na co zaniepokojony G. pyta swojego tatę, czy ja umiem francuski, bo jak on się ze mną dogada. Cóż,,, dziś rano zaczęliśmy rozmawiać, ale... do tego jeszcze wrócę. 

No, w domu pokazali mi wszystko, dali czas na odświeżenie, rozpakowanie i takie tam. Oni w tym czasie umyli dzieci i takie tam. Potem zasiedliśmy do jedzenia. Przystawką okazały się pomidorki koktajlowe, ogorki i jakas kiełbasa, której nie zdążyłam spróbować, bo ze stresu się ociągałam, a dzieci zjadły to w oka mgnieniu. Na odwagę host tata nalał mnie i host mamie wina, ale i to mi nie pomogło ze stresem. 
Host mama pokazała mi papiery tj. umowę z urzędu pracy, umowę ze szkoły językowej etc. Potem wyjaśnili mi moje dzisiejsze obowiązki i te późniejsze (całe południa wolne, oh yeah) i ruszyliśmy do obiadu. Znowu gadanie, znowu przyglądanie, znowu cholera wie co. We Francji kwestia obiadów wygląda inaczej, ale nie mam już dzisiaj siły o tym pisać. Kiedyś poświęcę temu post. 
No i potem nastał czas prezentów. 
Jeżeli nie wiecie jak przekonać do siebie dzieci, to dajcie im prezenty. Wtedy będą na was patrzeć przychylnie. No, a na mnie tak przychylnie spojrzeli, że zamiast iść spać do łóżek, to przyszli do mnie, mały E. chciał żebym pokazała mu swój słownik francuskiego, a G. przyszedł z maskotką, którą mu dałam i tak się bawiliśmy dopóki nie przyszedł host tata i ich zabrał. 
A potem poszłam spać. O 22 żeby wstać o 6:45!

A dzisiaj wstałam o 6:45, zeszłam na dół a tam Pan Tata prasuje sobie koszule. Przywitał mnie z uśmiechem, ze śmiechem przyjął mój poranny nieogar i pokazał jak zrobić kawę, gdzie jest mleko, gdzie jest jedzenia i jak mam pomóc G. I wszystko zakończyłoby się w miarę dobrze, gdyby nie mój budzik, o którym zapomniałam i który obudził G. Myślę ze uwertura z upiora w operze to słaby budzik dla dziecka. Na całe szczęście Pan Tata się roześmiał i powiedział pas grave, martina! (nie szkodzi) i nawet G. nie był zły. 
No a potem to bieg, płacz, zły przystanek i tramwaj. Host mama pojechała ze mną i dziećmi do centrum rozrywki (coś jak przedszkole w wakcje i wolne dni), żeby pokazać jak to funkcjonuje rano i zostawić upoważnienie dla mnie do odbioru chłopców.
Nie było źle! W drodze powrotnej porozmawiałyśmy sobie o tym jak ważne jest nastawienie host rodziny, dzieci i moje w tej pracy. Mówiła mi, że wszystkie au pair są tak zagubione i że nie ma się czym przejmować, że dobrze rozumiem francuski, więc z mówieniem to będzie chwila moment i takie tam. Ogólnie było bardzo przyjemnie. Chyba tylko dzięki cierpliwości host rodziców i ich przyjazności jestem w stanie funkcjonować. Nie będę tu pisać zachwytów albo pisać pieśni pochwalnej, bo to pierwszy dzień, więc zachować jakąkolwiek ocenę na potem. 



No to teraz posumowanie
Cóż, nie jest słodko z dziećmi. G. patrzy na mnie podejrzliwie, chociaż gdy dałam mu prezent jego nastawienie nieco się zmieniło. A kiedy dzisiaj rano się z nim bawiłam, rozmawiałam ze mną i mi pomagał, gdy czegoś nie rozumiałam. A gdy wychodziliśmy do centrum rozrywki, chciał zabrać ze sobą maskotkę, którą mu dałam. 
A E. to jeszcze trzyletni chłopiec, który się do mnie uśmiecha i czasami się mnie wstydzi. Mam wrażenie, że jego sympatię już mam, a jak nad tym popracuję to będzie już tylko świetnie. On oczywiście też był zachwycony kredkami i maskotką i podobnie jak jego brat, też chciał zabrać swojego smoka do centrum. To było rozczulające!
Co do prezentów, to kiedy wychodziliśmy z domu, G. poinformował mamę, że gdy wrócimy to będziemy rysować i malować kolorowankę, którą im dałam. 
Naprawdę, prezenty załatwiły wszystko, dzieci nie mówią o niczym innym!

Co do host family, 
odnoszę wrażenie, że są bardzo sympatyczną rodziną. Pan Tata jest bardzo miły, pomocny, mówi tak, że rozumiem i dużo rozmawia z chłopcami o tym, jak mili dla mnie muszą być. 
Pani mama to samo. Chociaż czasami mi nie wierzy, że rozumiem, bo mam minę jak srający kot. A ja nie umiem jej wytłumaczyć, że to jak wyglądam nie świadczy o tym, że nie rozumiem co do mnie mówi, a świadczy o tym, że jestem zbyt spanikowana i wystraszona, by jakkolwiek inaczej zareagować. 

Przede mną długi dzień. Chociaż ta długa część dnia zacznie się zapewne o 17, jak pójdę po chłopców. A potem otrzymam instrukcje, jak poradzić sobie z resztą rzeczy do zrobienia.
Nie jest źle.
Naprawdę nie jest.
Ogarnę to. Kiedyś. 
To nie są rzeczy, których nie da się wykonać. W angielskiej fabryce było gorzej, ale pierwsze dni zawsze są ciężkie.
Host mama mówi, że za miesiąc zapomne o tym, jak się teraz czuję. I, kurwczaki, wiem to, ale jak to sobie przetłumaczyć? Czuję się zagubiona i przerażona, co mnie nie powstrzymuje, ale blokuje czasami. 
Dam radę, kurwcze. 
I mam genialną biblioteczkę w pokoju. Chciałabym przeczytać te wszystkie książki zanim odjadę (Saga o Fjallbace po francusku, Dan Brown i inne).

Na ten moment to chyba tyle. Nie wiem już, co mogłabym napisać, choć to niewielka część tego, co wydarzyło się od soboty. Jeszcze nie płakałam w poduszkę, więc całkiem dobrze się trzymam. Może za kilka miesięcy będę się z tego śmiać. A przynajmniej tak byłoby idealnie. 

Do usłyszenia, 
M. 




2015/08/21

Geronimo!


O, mniej więcej tak właśnie się dzisiaj prezentuję. Obrazki z Doctorem są zawsze na miejscu i zawsze pasują. Myślałam, że zacznę dzisiaj panikować i szukać wyjścia awaryjnego, ale tak nie jest. Raczej biegam po domu w poszukiwaniu ostatnich rzeczy do spakowania i z przerażeniem stwierdzam, że moja lista rzeczy 'to do' znowu gdzieś zginęła. Cóż,  bardziej przejęta jestem pakowaniem niż czymkolwiek innym. Na pytanie mamy czego boję się najbardziej odpowiadam, że się nie boję. To przerażające, bo ja faktycznie się nie boję. Jestem tylko zestresowana; zestresowana tym, czy będę siedzieć sama w autobusie, czy wszystko spakuję, czy długo będą trwały postoje i jak będzie wyglądało moje powitanie z rodziną. Nic w sumie konkretnego. Tak na dobrą sprawę to jak zwykle zajmuję sobie głowę głupotami. 

Właściwie bardziej przeraża mnie fakt, że nie zrobiłam rzeczy, które zaplanowałam na te dwa miesiące. 
1. Nie powtórzyłam gramatyki
2. Nie uczyłam się słówek
3. Nie obejrzałam seriali, które chciałam
4. Nie obejrzałam filmów z listy
5. Nie przeczytałam ponownie całej serii Harrego Pottera
6. Nie pojechałam do Torunia
7. Nie biegałam w sierpniu
8. Nie posprzątałam pokoju 
9. Nie obejrzałam francuskiej wersji ugotowanych
A to chyba tylko połowa z mojej wspaniałej listy. Wprawdzie zrobiłam kilka innych, nieplanowanych rzeczy, ale czymże one są w obliczu tego, co chciałam zrobić? Na w pół mi z tego powodu smutno, na w pół nijak. Prawda jest taka, że to już dziś i nadal to do mnie nie dociera. 



Babcia się zastanawia, czy ktoś się tam we mnie nie zakocha i czy tam nie zostanę (w sumie, to jakoś nie brała pod uwagę opcji odwrotnej, intrygujące!), mamy koleżanki debatują nad tym, jak bardzo się boję i czy spakuję się w jedną walizkę, tata jest niewzruszony, mama płacze nad walizką, Kubę boli brzuch ze stresu, bo stresuje się bardziej ode mnie. A inni domagając się pocztówek i napływu informacji, co jest bardzo miłe! Wsparcia mi nie brakuje, trzeba to przyznać, może właśnie dlatego nie panikuję w jakiś szczególny sposób? Mam tylko rewolucje żołądkowe, ale to mi się zdarzało nawet przed podróżą do Torunia. W konsekwencji rien de nouveau.

Co do mojej host family, to host mama napisała mi słodziasznego smsa i to mnie podniosło na duchu. Niby formułka, że nie mogą się na mnie doczekać to taki uprzejmy standard, ale sam fakt, że się zainteresowała moimi przygotowaniami i samym wyjazdem jest bardzo miły. W żadnej pracy nikt się tak o mnie nie martwił ani do mnie nie wypisywał, więc mam prawdo się trochę pocieszyć. Bo kto wie czy nie są to ostanie miłe wspomnienia z tym związane (o fuj, wypluj te słowa, wypluj, wypluj wypluj!)

W podsumowaniu to jestem już niemal spakowana, prawie przygotowana, mam włączony najnowszy, pierwszy odcinek nowego serialu o wdzięcznej nazwie Lucyfer (podobno połączeni dr House'a i kryminałów, więc LOVE IT SO MUCH) i muszę spiłować i pomalować paznokcie. Niby tak niewiele, a mam wrażenie, że to przeniesie mnie do innego wymiaru. 

Cóż, życzę sobie dobrej podróży i liczę, że niebawem się spotkamy. Kolejny post będzie pewne szalenie emocjonalny, więc może już teraz poszukam sobie odpowiednich gifów. 

do usłyszenia, 
M. 

2015/08/16

Allons-y, Alonso !




Pamiętam, gdy oglądałam ten odcinek po raz pierwszy. Pomyślałam wtedy o swoich studiach i o tym, co nastąpi w sierpniu. Wydawało mi się wtedy, że przede mną długa droga. Nie wiem, jakim cudem tych pięć miesięcy tak zleciało. Nie wiem, dlaczego czas tak zapieprza i nie wiem, jakim cudem stoję w tym miejscu. 

Może powinnam uwierzyć w przeznaczenie albo jakąś podobną siłę, która kieruje naszym życiem, bo na tę chwilę nie umiem wyjaśnić jak to się stało. Nie wiem, dlaczego wybrałam francuski, nie wiem, dlaczego poszłam na te studia. Jeszcze trzy lata temu siedziałabym przerażona na łóżku, wmawiając sobie, że nigdy nie wyjadę sama do zupełnie innego państwa i na dodatek do obcych ludzi i o, ironio, do opieki nad dziećmi. Wychodzi na to, że nie wiem też, co się stało ze mną. 

Czasami liczę, że wyjazd do Nantes wyjaśni mi powód moich wyborów. To takie trochę śmieszne, ale po prostu jestem ogólnie zdziwiona tym, co wydarzyło się w moim życiu przez minione trzy lata. Nie żebym była tym jakkolwiek zmartwiona, ale w moim przypadku niewiedza boli, a taka niewiedza wprawia mnie w depresję. Google pomagało mi w odnalezieniu każdej informacji, jak więc mam się pogodzić z tym, że tym razem google nie zna odpowiedzi? 

Jakby nie patrzeć, skończyłam kolejny etap swojego życia. Czasami mam wrażenie, że moje życie to jakieś rozdziały. Zamykam jeden i zaczynam nowy, zupełnie inny. Zostawiam wszystko i znajduję się w innej rzeczywistości. Gimnazjum, liceum, studia i każda z tych części rzucała mnie gdzie indziej. Każda trzyletnia sekewencja była dziwniejsza od kolejnej, a moja ewolucja niemal wstrząsająca. Co będzie teraz? 



Został mi tydzień. Jakim cudem, do cholery, to tylko tydzień? Odczuwam ekscytację, która czasami zamienia się z paniką a czasami z niedowierzaniem. Potem zadaję sobie pytanie, jak ja to właściwie zrobiłam i w wyobraźni układam sobie rzeczy w walizce. Od jutra zaczynam pakowanie (naiwnie liczę, że jak będę codziennie tam coś dokładać, to o niczym nie zapomnę) i zegar w mojej głowie tyka. Za tydzień o tej porze będę sobie słodko gawędzić z moją host family i na tę myśl czuję silne podekscytowanie. 

Po prawdzie jestem nijak nastawiona na to, jacy oni mogą być. Nie czuję ani zbytniego optymizmu ani gorszącego pesymizmu. To takie zobojętnienie i gadanie, że co będzie to będzie. Nie ja pierwsza ani tym bardziej ostatnia. Kiedyś myślałam, że Toruń mnie przytłoczy a okazało się, że nic lepszego spotkać mnie nie mogło, po co więc mam rwać włosy z głowy? Pracując w Anglii przeszłam szkołę przetrwania psychicznego, myślę więc, że tam nie może mnie spotkać już nic gorszego. A przynajmniej host family zna moje imię, czego nie mogłam doświadczyć w angielskich fabrykach pośród wspaniałych rodaków. Dałam radę tam, mogę wszystko. 


Nie wiem od kiedy, ale ostatnio to powyższy tekst w obrazku stał się moim mottem (no i jeszcze, że kobieta bez mężczyzny jest jak ryba bez roweru, ale to na ten moment nie ma znaczenia), bo kiedy jak nie teraz? Jeszcze dwa lata temu dostawałam białej gorączki na myśl o przerwie w studiowaniu, cóż, Anglio, dziękuję ci za depresję, bo dzięki temu zrozumiałam, czego w życiu chcę. Nie chcę skończyć jak moja nauczycielka rosyjskiego, która ze zgorzkniałą miną informowała nas, że każda podjęta decyzja jest do dupy i ogólnie to do dupy jest wszystko.
Nawet jeżeli coś stracę, albo przepłaczę kilkadziesiąt nocy, albo zgubię się w mieście, to przynajmniej będę wiedziała, że spróbowałam. Wprawdzie nie zmienię wiele, bo uznaję, że nie mam najgorzej i szukanie dziury w całym byłoby śmieszne. Oczekuję prostych rzeczy; przede wszystkim dawki nowych, ciekawych wrażeń i dawki nowej wiedzy. Po roku chcę wrócić, zacząć studia i robić swoje (czyt. oglądać seriale, czytać książki, pisać i ogólnie się lenić). Nic nadzwyczajnego. Moje marzenia są całkiem do zrealizowania i całkiem łatwe. No, w sumie to zawsze byłam skromna. 



Nigdy nie wiem, którego doktora wolę bardziej. W sumie to naprawdę nierozwiązywalny problem. Swoją drogą, to mam tendencję do zakochiwania się w serialowych doktorach, ale już mniejsza. Czasami sobie myślę, że któregoś dnia taki doktor w niebieskiej budce pojawi się w moim pokoju i wyruszymy na podbój świata. Kij z tym, że pewnie skończę źle (stracę pamięć, zaatakują mnie anioły albo wywali mnie do innego wymiaru), ale to byłoby coś! A tak to żyję sobie zwyczajnie, pisząc takie notki i szukając obrazków. 

W sumie to 
ALLONS-Y, MARTYNA!

Nie mam wiele do stracenia, więc czym się przejmować. Post wyszedł nudny i tak mocno osobisty (dobra, w 80%), że aż mi tak jakoś niewygodnie z tym, że tak się uzewnętrzniłam. Ciekawe, jak będę odbierać ten wpis za rok. Wprawdzie to napisałam go tylko dlatego. Zawsze marzył mi się pamiętnik. 

Coby już nie przedłużać, to zakończę tym wspaniałym obrazkiem i wspaniałym doktorem. Zapewne wpadnę tu przed sobotą, żeby oszczyścić swój umysł z panicznych myśli. Trochę się boję. Naturalna sprawa, byłabym szalona, gdybym się nie bała. Pozostaje wrócić mi do oglądania Wyznania Gejszy i kontemplować to, co jeszcze mi pozostało. 
A na koniec zacytuję sobie fragment piosenki Kodaline, bo tak idealnie mi pasuje do obecnej sytuacji (a tak na marginesie, to Kodaline chyba ukradkiem pisze mi soundtrack do historii mojego życia, no chłopaki, dzięki! Gdyby nie MUSE, zajęlibyście pierwsze miejsce - zaraz po doktorach i tych innych mężczyznach w moim życiu) 

YOU TELL ME THAT YOU'RE READY BUT YOU JUST DON'T KNOW 
YEAH, IT'S  KINDA CRAZY AND IT'S KINDA DUMB

o!, pozdrawiam, 
M.