2015/09/22

Ça ne changera pas

I gdzie ty jesteś w tej Francji, co?

TAK. ZDECYDOWANIE. Mija miesiąc odkąd wyruszyłam do Francji i jedyne co mam do powiedzenia to ALE JAK TO?

Czasami chciałabym, żeby był już czerwiec. Siedzę przed laptopem i jedyną myślą jest to, że chciałabym, by koniec mojej obecności tutaj właśnie nadszedł.

Czasami zastanawiam się, jak poradzę sobie, gdy wrócę do Polski i skończę swoją przygodę. Mam wrażenie, że powrót do normalności będzie niesłychanie trudny i popadnę w jakąś depresję.
A czasami zwyczajnie nie wyobrażam sobie momentu końca. Ale jak to? Koniec takiej super przygody? Przecież będę za nimi tęsknić!

Czasami zastanawiam się, czy kiedykolwiek nauczę się normalnie mówić po francusku. Bezbłędnie, bez zastanawiania i naturalnie. Może jestem zwyczajnie za głupia, by  przekroczyć jakąś granicę i to dziesięć miesięcy, które mam z założenia tu spędzić, nic nie zmienią?

 No i co ja wtedy zrobię?

A czasami myślę sobie, że już zrobiłam postępy, a więc o co mi właściwie chodzi? Przecież nic nie zmienia się z dnia na dzień.



Minął miesiąc. Nie umiem go podsumować. Nie wiem, czy moje umiejętności językowe ruszyły naprzód albo czy w ogóle się obudziły. Może one wcale nie istnieją, kto to może wiedzieć. Już mnie mdli od tych zapewnień i gadania, że początki są trudne. No są. Wprawdzie nie z tych powodów co u wszystkich, no ale nie jest łatwo. Może ja naprawdę powinnam iść do psychologa albo jakiegoś innego specjalisty? Bo albo to ja jestem naprawdę dziwna albo to ludzie, chociaż to pewnie ja. Każdy wariat mówi, że to nie on a świat. Zazdroszczę całą sobą ludziom, którzy są pewni siebie, wiedzą, co robić w danej sytuacji, potrafią reagować na każde wydarzenie tak jak należy i na dodatek nigdy nie odczuwają stresu z błahego powodu. Ta zazdrość mnie chyba zeżre za moment. Jak można takim być? I co zrobić, żeby takim być i właściwie skąd się wzięłam taka ja?

To pewnie ten uraz głowy sprzed ośmiu lat. Tak, to zdecydowanie to.



Właściwie jestem pozbawiona czasu i na dodatek jestem okropnie leniwa. Wprawdzie nie szastam wolnymi minutami na prawo i lewo, ale mimo to znajduję czas na głupoty a na naukę cóż... muszę zrobić prezentację, spisać słówka i najlepiej je jeszcze przyswoić, a jedyne co tak naprawdę robię to rozmyślam nad tym, czy uda mi się wyjść gdziekolwiek w ten weekend. Niestety to nie pomaga w samodyscyplinie. Właściwie skoro jestem tak nieogarnięta z planowaniem czegokolwiek, to znaczy, że bardzo dobrze się tu czuję. O ironio. Jak nie wiem, co ze sobą zrobić to znaczy, że wkraczam na właściwe tory. Owszem, raz bywa lepiej raz gorzej, czasami chcę umrzeć a czasami rozpiera mnie energia i radość. W sumie to sama nie wiem, nad czym się użalam. Nawet i ja siebie już nie rozumiem.

Nie chcę już rozpisywać się na temat swojej rodziny i dzieci, bo właściwie nie wiem, co mogłabym tu napisać. Ostatnio było odrobinę trudniej, bo dzieci chorowały i swoją frustrację czasami wyładowywały na mnie, a teraz opiekuję się tylko najmłodszym chłopcem, bo drugi jest w szpitalu (długa historia, ale wszystko wróciło do normy i niebawem do nas wróci) i doprowadziłam do tego, że E. jest wyjątkowo posłuszny i miły dla mnie. Wczoraj wieczorem przyszedł dać mi buziaka na dobranoc i zapytał czy może ze mną spać. Nie żebym była typem wielce rozczulającym się nad takimi sprawami, ale ten gest był wyjątkowo słodki. Myślę, że te dwa dni spędzone w swoim towarzystwie pomogły nam w lepszym poznaniu i zaakceptowaniu. Chociaż pewnie jutro i tak da mi w kość, i taki będzie finał. Zawsze tak jest!

a moje dzieci nadal tego nie ogarniają. 

Mój najmłodszy podopieczny zapałał również miłością do Polski! Zapewnia mnie każdego dnia, że odwiedzi mnie w Polsce i nauczy się polskiego. Niebawem zaczynami naukę! Już umie się przedstawić i przywitać, ha! taka jestem dobra w te klocki !

Co do mojego życia towarzyskiego to no cóż, zauważam tendencję spadkową (jakby się dało taką osiągnąć kiedy sprawa jest zerowa), ale to przede wszystkim za sprawą minionych wydarzeń. gdybym nie była psychicznie chora, to jeszcze coś by się wykluło, no ale jestem. taki pech. mam za to świetne plany na weekend i błagam okrutny los, by okazał mi łaskę.
Podsumowanie czegokolwiek nie ma sensu, bo niby co może się zmienić w miesiąc. Może przed świętami będę w stanie cokolwiek tu napisać. Może wtedy dostrzegę diametralne zmiany. Och, byłoby cudownie!

O matko, co to był za pierwszy odcinek dziewiątego sezonu! Już teraz zastanawiam się, jak przeżyję odejście Clary i zakończenie sezonu. to okrutne, że wszystko ma swój koniec. 

Właściwie w dzisiejszym poście miałam napisać o obserwacjach jakich poczyniłam będąc au pair. Takie słodko-gorzkie wnioski na temat rodziców, którzy decydują się na au pair i ich pracy oraz obowiązkach rodzinnych, jednak nie mam ochoty na takie wynurzenia. Może za kolejny miesiąc, gdy spostrzegę kolejne, ciekawe zachowania, uda mi się wyskrobać coś dłuższego. 

Trzymajcie kciuki! Może w przyszłym tygodniu zasypię was cudownymi zdjęciami z nad oceanu!
Do usłyszenia,
M.



2015/09/12

mais t’es pas là, mais t’es où ?



Jestem padnięta. A skoro to blog o moim francuskim życiu to powiem tak: je suis complètement crevée! Po pierwsze jestem przeziębiona dzięki mojemu podopiecznemu, a po drugie przeżyłam jeden z tych męczących, pełnych ludzi dni.

Dla nikogo nie powinno być zagadką, że jestem encyklopedycznym przykładem introwertyka. Pójście na takie spotkanie kosztowało mnie więcej niż ktokolwiek jest w stanie wyobrazić. Właściwie zrobiłam to z ciekawości i chęci spróbowania czegoś innego. Ileż można siedzieć z rodziną w domu? Ponadto jeżeli teraz nikogo nie poznam, to szanse, że to się stanie są niewielkie, więc pokonałam bariery i poszłam. Z gorączką, bólem głowy i gardła.

Jak zniknęłam z domu o 11 tak wróciłam o 19, więc myślę, że nie poszło mi tak źle. Spędziłam sympatycznie dzień w gronie Amerykanów i w pewnym momencie zostałam wzięta za Amerykankę, co szybko zdementowałam. Ogólnie amerykanie są sympatyczni. W sumie nie jestem w stanie nic więcej o nich powiedzieć, ale było fajnie. W międzyczasie zdarzyło mi się porozmawiać z Wietnamką, Chinką, Francuzem i chyba Hiszpanką Po dwóch godzinach spędzonych w szkole pięcioosobową grupą wyruszyliśmy w miasto! W sumie to było dziwnie. Wszyscy jakby zmęczeni, jakby nieśmiali i tylko A. jakoś wybijała się z szeregu, więc obeszliśmy kilka sklepów. Z kolei z B. mamy jechać kiedyś do La Rochelle! Liczę, że ten dzień kiedyś nadejdzie. I wprawdzie to pierwszy dzień. Pewne rzeczy trzeba dotrzeć. Trzeba się lepiej poznać i być może będzie fantastycznie. Osobiście nie podchodzę do tego z wielkim entuzjazmem. Znajomości to znajomości. Dzisiaj są jutro nie ma, ale fakt faktem będziemy chodzić do jednej szkoły, więc siłą rzeczy się to utrzyma. Jednak na jaką skalę to zobaczymy. Ważne, że host mama jest zadowolona z zawartych przeze mnie znajomości, co za radość!



Z założenia jutro znowu mamy się spotkać. I tak siedzę i myślę, że z jednej strony byłoby to bardzo przyjemne, ale z drugiej mam tyle nauki! Nie ma się z czego śmiać. Mam pracę domową, jakieś 3 kserówki słówek i na dodatek test z tego! Nie myślałam, że w szkołach językowych są sprawdziany, ale... nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W sumie to gdyby nikt mnie nie zmuszał to nic by z tego nie było. Ogólnie rzecz ujmując zapowiada się ciekawy rok, a to dopiero trzeci tydzień!

Co do samego języka. Jestem na siebie wściekła. Czasami mam ochotę walnąć głową w ścianę. Albo kupić paczkę papierosów i się porzygać od wypalenia wszystkiego. Irytuje mnie to, że kiedy kogoś słucham, kiedy czytam, piszę czy robię cokolwiek innego to wszystko wydaje się proste a gdy mam mówić to tracę język i przy okazji rozum. A w momencie gdy mam gorszy dzień to odnoszę wrażenie, że gadam jak jakaś potłuczona. Przecież  ja to umiem! Wiem, że to dopiero trzeci tydzień i wiem, że to się dopiero zaczyna, ale ja chyba nie umiem czekać i wymagam od siebie zbyt wiele. Powinnam się cieszyć, że wyszłam do ludzi. To naprawdę wiele. Niemniej jednak chciałabym ciągle więcej i ciągle lepiej. Nawet jeżeli wiem, że nie od razu Rzym zbudowano to i tak jestem jakaś sfrustrowana.

(w sumie to odkąd zobaczyłam zdjęcie Meridy to stwierdziłam, że chcę być jak ona. niestety nie wyszło. włosy kręcą się od dupy strony, są krótkie i ufarbowane na blond. tyle mi z tego wyszło. może chociaż nauczę się z łuku strzelac) 

W ogóle ostatnio jakaś poirytowana chodzę i przy okazji wydaje mi się, że wszyscy na mnie krzywo patrzą. A gorączka i ogólne osłabienie tylko to utrudniają. Jak żyć, pytam?

To właściwie tyle na ten moment. Do szybkiego napisana,

M. 

2015/09/08

quel dommage !



Jestem wyzuta jak gąbka, a to przecież dopiero wtorek! A na dodatek przede mną dzień dłuższy niż zazwyczaj, bowiem francuskie dzieci (a przynajmniej ich większość) nie chodzi w środę do szkoły. Z takiej oto też okazji zaprowadzam swoich podopiecznych do centrum wolnego czasu dopiero o 11:40! (centrum to coś w rodzaju miejsca, gdzie animatorzy organizują zabawy dla dzieci). Pocieszający jest fakt, że odbieram je o całe 30 minut później niż zazwyczaj (tyleż szczęścia!). Jednakowoż potem idę zakupić podręcznik do nauki i jadę do D. na polski obiad! 

Przechodząc do rzeczy istotnych, to w poprzednim poście zapomniałam zawrzeć kilku informacji, a więc przybywam z nimi i z kilkoma nowymi wieściami. Nie ma sensu czekać do piątku, bo znowu zapomnę o połowie rzeczy i wyjdzie dupa. Allons-y!

Już dawno temu chciałam napisać o zaimku "on". Dla osób niewtajemniczonych, jest to zaimek, który zastępuje zaimek "nous" czyli "my" albo kiedy wyrażamy formę bezosobową. Jakoś przez całe studia pomijałam ten zaimek, nie czując potrzeby używania go do czegokolwiek. Jednakże tutaj, na francuskiej ziemi, niemal go nadużywam. W momencie gdy mówię o tym, co robię z dziećmi czy z kimkolwiek innym. Zaimek "nous" chyba przestał dla mnie istnieć, bo przecież odmiana czasownika taka trudna, po co się męczyć? Teraz rozumiem, dlaczego francuzi wszystko skracają. Po cholerę się męczyć, kiedy można łatwiej? 

Przechodząc do kolejnej pominiętej wieści z poprzedniego wpisu to czuję się tutaj jak trzecie dziecko. I nie ma się z czego śmiać. Czasami gdy hości mi coś tłumaczą, mam wrażenie, że traktują mnie jak trzecie większe dziecko w tym domu. Czasami to miłe, czasami irytujące, bo ja przecież wiem, że tego nie można; mama powiedziała mi to jakieś 18 lat temu i pamiętam do dziś. Niemniej jednak to sprawia, że ta rodzinna atmosfera zostaje zachowana. No i moje cotygodniowe kieszonkowe również nie pozostawia złudzeń. Jestem traktowana jak większe dziecko. Chociaż wiem, że nie powinnam narzekać. Mam dach nad głową, wspaniały, duży pokój z własną garderobą i łazienką, karmią mnie i pozwalają oglądać telewizor i surfować w Internecie. No na co narzekać? 
No i tak odchodząc od poważnego tematu: znalazłam swoje ulubione miejsce w Nantes! Wiem, że pewnie znajdę takich wiele, ale uwielbiam ten most! Uwielbiam widok na rzekę i budynki, które znajdują się tuż obok. Sądzę, że to z powodu Torunia, bowiem mam ogromny sentyment do toruńskich mostów i tutaj dzieje się nie inaczej. Jest coś niezwykle uspokajającego w tej wodzie (chociaż jest zielona, jak każda rzeka, która dotychczas widziałam we Francji). Cóż, zdjęcie nie ukazuje rzeczywistego wyglądu no ale... lepsze to niż same słowa.



A teraz przejdę do rzeczy najistotniejszej w tym tygodniu czyli szkoły. Ogólnie rzecz ujmując to czułam się jak pięciolatek. Moja host family gadała o tym od trzech dni. Wszyscy rano oczywiście życzyli mi udanego dnia i byli wyraźnie podekscytowani, że wypuszczają swoje trzecie dziecko w świat. Ponadto mama wydzwaniała do mnie od rana, a gdy tylko wybiła godzina końca zajęć, pośpiesznie napisała smsa. W międzyczasie dostałam kilka wiadomości od innych osób. Jak pięciolatka! Mogłam sobie jeszcze kucyki zrobić i byłoby parfait! 

No to do meritum. Lubię swoją nową szkołę. Nawet ludzie nie są najgorsi. Przez te dwa dnia miałam okazję poznać dwie Amerykanki, chyba z cztery Hiszpanki, Koreankę, Chinkę, Wenezuelkę, Szwajcarkę, Czeszkę i nie pamiętam kogo jeszcze. Atmosfera jest sympatyczna a prowadząca po prostu świetna. Nie mam na co narzekać. A dzisiaj zaproponowano mi zmianę grupy na bardziej zaawansowaną. W sumie nie wiem, co zrobię. W planach mam poprawienie umiejętności mówienia do bożego narodzenia, a od stycznia może pójdę na C1. Nie jestem przekonana do skoczenia na głęboką wodę, bo co za dużo to niezdrowo, a ja potrzebuję tymczasowo stabilizacji. No i grupa w miarę spoko, więc po co mi kombinować?

I w temacie szkoły to oczywiście pochwaliłam się Panu Tacie, że wyższy poziom sratytaty a on do mnie, że on nie jest zaskoczony! Uwierzycie? Zbieram szczękę z podłogi, a on w międzyczasie mi mówi, że mam bogaty zasób słów, że poprawnie odmieniam czasowniki i stosuję czasy i dobrze go rozumiem, chociaż szybko mówi, więc on nie jest ani trochę zaskoczony. A potem dodał, że przecież mi mówił, a ja nie chciałam wierzyć. To naprawdę bardzo uprzejme z jego strony. Niestety Pani Mama jest zachowawczą kobietą i rzadko z jej ust pada pochwała, więc nie oczekuję fanfar i wysypu confetti. Niemniej jednak to miłe, że ktokolwiek myśli w ten sposób. 

Na koniec przejdę do rzeczy irytujących, bo jakżeby tak coś napisać bez tego. Otóż, zaczęli mnie irytować francuscy mężczyźni! Tak, mężczyźni. Nie wiem, gdzie doszukiwać się źródeł tego uczucia, ale ostatnio mam ochotę ich wybić. Przyglądam się tym wypielęgnowanym twarzom, modnym ubraniom i hollywoodzkim uśmiechom i jak można tak dobrze wyglądać? Koniec z miłościami. Wróciłam do porządku dziennego ze swoim jęczeniem. 

Co do moich małych podopiecznych to krok po kroku krok po kroku. Okazuje się, że wszystkie dzieci takie są, więc po prostu muszę zachować spokój. Niewiele to, prawda? Radzimy sobie coraz lepiej ze swoją obecnością. Może nawet i mnie lubią? W sumie ja ich też trochę lubię. Nie są najgorsi. Słyszałam o trudniejszych przypadkach. 



No i na marginesie zwichnęłam kostkę (ja życiowa łamaga) i puszczam swoim dzieciom MUSE. G. i E. uwielbiają The Handler i ogólnie polubili rock. Jestem z nich dumna jak matka! Mają gust po au pair, nie ma co! Na dodatek uświetnię swoją osobą zdjęcie we francuskiej gazecie! (Ouest France czy coś takiego). Mam nadzieję, że jednak schowałam się za B. (a swoją drogą to matkoboska jak ona mnie irytuje! dobrze, że idzie do innej grupy) i nikt mnie nie ujrzy, bo wstyd, łzy i rozpacz. 

Podsumowując, w sobotę idę na spotkanie ze wszystkimi kursantami. Mam ochotę zabić D., ale skoro obiecałam to trudno. Może poznam kogoś interesującego, choć wątpię. Taka ze mnie optymistka. Gdyby moja host family to usłyszała, to padłaby na zawał, tak są zaangażowani w moje życie towarzyskie. 

A w ogóle kupiłam pocztówki i nie mam czasu/ochoty, żeby iść i kupić znaczki. To dopiero szaleństwo! Może w czwartek albo piątek ruszę dupę. Nie wiem. Przeraża mnie to, jak się rwę do wysyłania czegokolwiek. Dommage! 

No to tyle. Widzimy się po sobocie, kiedy będę mogła jakoś zrelacjonować to zapewne wspaniałe spotkanie. 

Ciao!
M. 

2015/09/04

Pas du tout !


Ok. trochę przesadzone z przytulaniem, ale reszta to nawet całkiem prawda. 

Jak to w każdy piątek tygodnia przystało zasiadłam przed komputerem i piszę post. Próbowałam pisać codziennie po trochu, ale jakoś tak czas leciał, mi się nie chciało albo byłam zmęczona i o! robię to dzisiaj i pewnie znowu nie ubiorę w słowa całego minionego tygodnia. Trochę słabo, ale co poradzić. C'est la vie.

Począwszy od wolnego poniedziałku a skończywszy na śmiesznym piątku, to powoli dostosowuję się do warunków w jakich przyszło mi żyć. Wczoraj tj. czwartek pracowałam cały dzień! Całe 12 godzin spędziłam w towarzystwie swojego najmłodszego podopiecznego i na koniec dnia byłam tak bardzo szczęśliwa, gdy ujrzałam ich tatę w drzwiach, że prawie się roześmiałam z radości. Jednakże to też pewna lekcja. Spędzając cały dzień z dzieckiem, człowiek uczy się wielu rzeczy i nie wiem, czy mi to cokolwiek ułatwiło, ale E. ciągle opowiadania o naszym wspólnym dniu i wydaje się zadowolony (choć nie wspominał o tym, jak chciał jeździć rowerem po ulicy albo jak płakał, bo nie chciał odebrać brata ze szkoły). A dzisiaj po trudnym poranku nastał prawdziwie śmieszny wieczór! 

Podczas powrotu do domu rozmawialiśmy o zwierzątkach, które chcemy mieć i o ile ja chcę mieć małego psa, tak moi podopieczni marzą o tygrysie i lwie. Zaproponowałam im usunięcie zębów u zwierząt, bo z nimi to może być niebezpiecznie, na co E. powiedział, że chce tylko malutkiego tygrysa, a G. dodał, że małe tygryski są słodkie. I tak oto dotarliśmy do domu w atmosferze dość przyjaznej jak na nich. Jednak prawdziwa radość zaczęła się (UWAGA UWAGA!) w trakcie jedzenia! A pora obiadu zazwyczaj bywa trudna i płaczliwa, ale nie dzisiaj! E. to 3letni chłopiec, który naprawdę dużo je, a gdy jest to coś, co lubi, to może jeść dosłownie talerzami. I tak oto dzisiaj zostałam pozbawiona swojej porcji (może to i lepiej, zeżarłam - bo to dobre słowo - obiad z D. w bistro i do teraz jestem syta). G., widząc, ile zjadł jego brat, posłał mu surowe spojrzenie i z powagą na twarzy powiedział te oto słowa:

- nie jedz tyle! będziesz wyglądał jak dziadek! Będziesz miał gruby brzuch i będziesz wyglądał jak gruba świnia!

Jako dobra au pair powinnam powiedzieć, że to niemiłe i nie powinno się tak mówić, ale ja uderzyłam w tak głośny śmiech i nie mogłam przestać. W końcu cała nasza trójka zaczęła się śmiać i w takiej oto sympatycznej atmosferze dokończyliśmy posiłek (ja chrupałam brokuły, których oczywiście nikt nie chciał), i ostatecznie wyjaśniłam G., że nie powinno się tak mówić, a E. jest małym chłopcem i żeby urosnąć musi jeść. O, tak sprytnie wybrnęłam!

Wiecie co, w sumie to wystarczy słuchać i rozmawiać z dzieckiem. Zauważyłam, że kiedy zwracam na nich uwagę, rozmawiam z nimi i słucham o czym mówią to nasz wspólny czas staje się lepszy. A dzisiaj G. uczył grać mnie w rugby i to był doskonale spędzony czas!

Coby ubarwić moją historię, to podczas przygotowywania jedzenia zacięłam sobie palca. Moje dzieci patrzą. Krew się leje z ręki, ja prawie płaczę z bólu (bo boli jak cholera!), przeklinam po angielsku, bo jakoś lepiej to brzmi i w końcu mówię moim dzieciom, że straciłam dłoń, nie mogę pracować i wracam do Polski. I ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, moi mali chłopcy obiecali mi, że się mną zajmą, powiedzą swojej mamie i mi pomogą, bo nie wrócę przecież teraz do Polski. TRES MIGNION!

I dla tych chwil czasami warto walić głową w mur. Wczoraj przez jakieś 2 godziny, kiedy E. dawał mi wycisk, zastanawiałam się, co ja tu robię i po jaką cholerę to zrobiłam. I wiem, że takie momenty będą się nieustannie zdarzać, ale potem przypominam sobie, że czasami (bardzo czasami) zdarzają się dobre chwile i to ciągnie mnie dalej.



Trudno opisać każdy dzień, bo z tym wiążą się nowe emocje, nowe wydarzenia, nowe irytacje, ale w końcu to jest to co wybrałam. Nikt mnie do tego nie zmuszał, więc przyjmuję na klatę to, co się dzieje, <ironia on> zbieram kasę i idę wydać połowę na obiad <ironia off>.

A przechodząc do spraw typowo osobistych to... nie, nie poznałam jeszcze żadnego przystojnego francuza, ale o mamo, ilu ich tu jest! kiedyś chyba umrę z zachwytu. Nie sądziłam, że to tak przystojna narodowość, pas du tout! Wracając na ścieżkę, to w poniedziałek idę do szkoły! Nie pamiętam, kiedy ostatni raz cieszyłam się na szkołę, ale teraz jakoś mi lżej z myślą, że zacznę się uczyć i poprawiać swoje błędy. Przynajmniej będę miała jakąś satysfakcję, a tak to albo sprzątam albo zamulam przed laptopem, więc... poczucie, że nie będę workiem tłuszczu leżącym na łóżku jest pocieszające.



A tak na słodko to przejdę do rzeczy irytujących, bo przecież wpis bez tego to żaden wpis. Lubię moich hostów. Naprawdę darzę ich sympatią, więc ogólnie jest świetnie, ale jak mnie irytuje to, kiedy mówią o nowych znajomych, klubach, miłościach, imprezach i omatkoboska nie wiem czym jeszcze. Wiem, że nie znają mnie jeszcze dobrze, bo jak można mnie poznać po dwóch tygodniach (serio, myślę, że na to trzeba całego życia <ironia off>) i oceniają mnie po tym, co doświadczyli dotychczas, ale kurwczaki, ileż można. Ja wcale nie cierpię na samotność (spotkanie z D. raz w tygodniu to całkiem nieźle) ani jakiś brak znajomych, a to że czasami wyglądam jakby mnie z krzyża zdjęli to dlatego, że ja po prostu taki mam wyraz twarzy, ot ci co. I nie przekonuje mnie niczyje gadanie, że jak będę miała tu przyjaciół, sratytaty, ogarnę język i się zadomowię, to nie będę chciała wracać. Cóż, dla mnie nigdy znajomi, język ani zadomowienie nie odgrywało wielkiej roli. Taka ze mnie egoistka czy jakkolwiek to nazwać. W końcu gdybym się uparła, to zostałabym w Toruniu, bo przecież mi się tam podobało i tak dalej. Albo w Anglii, bo tam też się zadomowiłam.
No, ale jak to pisałam, potrzeba trochę czasu, żeby się poznać, a ja niewiele o sobie mówię, więc zwyczaje zostaję poddana standaryzacji. Choć pewnie najważniejsze dla nich jest to, bym była dobra dla ich dzieci. I zazwyczaj jestem. Czasami tylko jestem szalona, niemiła i chyba śmieszna albo okrutna. W sumie mówiłabym tak samo, gdyby ktoś polewał mnie zimną wodą albo nie chciał dać mi ciastka.

WEEKEND! jak ja lubię to słowo. Te dwa dni nie miały dla mnie znaczenia przez trzy lata! Na studiach w weekend zazwyczaj ślęczałam nad książkami, więc w sumie to żadna wolność z tego była. a i w wakacje pracowałam w weekendy, wiec nic ciekawego. i teraz na nowo odkrywam cudowne znaczenie tych słów. w niedzielę w nocy będę pewnie jęczeć, ale taki mój los. a gdzie cały rok? Podobno potrzeba miesiąca albo nawet i trzech, żeby się przyzwyczaić, więc pozostaje cierpliwie czekać na grudzień. bo co innego mi pozostaje?



nie jest źle. oczywiście jak zwykle dramatyzuję, bo to w końcu ja. pewnie gdyby ktoś tak naprawdę zobaczył jak wygląda moje życie tutaj, to by się uśmiał, no ale...
to już drugi tydzień. ja żyję. dzieci żyją. dom stoi na miejscu. nikogo nie otrułam. może nie jestem idealna. może nie mam głowy dookoła i nie zawsze wszystko wiem, ale co ja mam na to poradzić. nikt nie robi nic idealnie, a ja tym bardziej nie mam zamiaru. 
a mój płacz w tamtym tygodniu spowodowany był kobiecą przypadłością, którą powszechnie nazywają miesiączką tudzież mniej oficjalnie okresem. I wyjaśnił się powód mojego nieszczęścia, voila!
To chyba tyle na tę chwilę. Może koło środy coś napiszę, albo czwartku, kiedy ogarnę szkołę.
Ach, jakby ktoś nie zauważył, dodałam zakładkę z instagramem. Nie ma tam wprawdzie nic ciekawego, ale może z czasem rozwinę swoje umiejętności robienia i dodawania zdjęć. W końcu miło będzie do tego wrócić.


A bientot!
M.