2016/04/22

Pourquoi ?



* w związku z moim wybuchowym temperamentem ostrzegam: w poniższym tekście znajduje się kilka brzydkich słów

W życiu każdego mniej lub bardziej młodego człowieka nadchodzi moment, gdy zadajemy sobie to ważne pytanie: dlaczego ja to, kurwa, zrobiłam (tudzież zrobiłem). Czasami odpowiedź zjawia się w chwilę po tym egzystencjalnym pytaniu, czasami czekamy latami, a czasami umieramy w niewiedzy. Ostatnio przeżywam okres, który gdzieś mniej więcej wpasowuje się w powyższe pytanie.
I dotyczy to wielu podjętych przeze mnie decyzji, jednakowoż dzisiaj skupię się na jednej.

Przede wszystkim, nie chodzi o to, że jestem tu nieszczęśliwa, ani o to, że popełniłam błąd i teraz wyrywam sobie resztkę włosów z głowy, pytając siebie jak do cholery mogłam to zrobić. Nie, to zdecydowanie nie jest to. Po prostu siedzę tutaj już czwarty miesiąc bez dostępu do narodowych dobrodziejstw i powoli popadam w szał. Denerwują mnie Francuzi, ich język ich zwyczaje, ich tramwaje, ich sklepy, ich jedzenie i po prostu wszystko to, co w jakikolwiek sposób jest z tym związane. W skrócie ujmę więc to tak: przechodzę kryzys obcokrajowca na francuskich ziemiach. Kiedyś obiło mi się o uszy, że każdy kto wybył do obcego kraju przechodzi taki moment, gdzie ma ochotę rzucić wszystko w trzy dupy, spakować walizki, zakrzyknąć AU REVOIR i po prostu wyjechać.
Właśnie przeżywam ten moment.

Porównując to, co działo się na początku mojego pobytu (problemy ze wszystkim, co istnieje) do tego, co mam tu dzisiaj mogę powiedzieć otwarcie, szczerze i niezamknięcie, że to bajka. Mam znajomych, dzieci mnie lubią, rodzice nawet rozumieją, szkoła jest całkiem niezła, mam też już wrogów (a to pierwsza oznaka zadomowienia) i znalazłam ulubione miejsca, więc bilans jest prosty. Jednakowoż coś mi się poprzestawiało w głowie i zaczęłam tęsknić za tym, co mam w Polsce. Nie twierdzę, że chciałabym tam wrócić już na stałe i nie wyściubić nosa za granicę, ale potrzebuję co najmniej dwóch tygodni z dala od Francji, Francuzów i francuskiego. Po prostu czuję, że mój mózg się gotuje i lada moment z moich uszu wyleci purée. I jeżeli mam to dosadnie skomentować i w swoim stylu to na myśl przychodzi mi tylko jedno stwierdzenie: chujowe uczucie.
Trzy miesiące (i to nawet niepełne) w porównaniu do tych siedmiu, które za mną, nie wydają się być niczym wielkim. No bo przecież nie są, ale teraz odbieram to jak jakąś życiową tragedię. I w tym momencie pojawia się to esencjonalne pytanie: dlaczego ja to, kurwa, zrobiłam i co mnie tu zaciągnęło.

Jeszcze raz podkreślam: NIE ŻAŁUJĘ, ale dlaczego, na Zeusa i Atenę, tak się właśnie stało? Co mi odbiło tego czerwcowego dnia dwa tysiące dwunastego roku, że postanowiłam ot tak studiować sobie francuski. Co było ze mną nie tak? Mogłam wybrać socjologię, ewentualnie coś jeszcze bardziej mało przyszłościowego i mieć święty spokój, siedzieć bez pieniędzy, nie mieć pojęcia o świecie, nie znać języka obcego i tak sobie szaro egzystować. A mnie się, kurwcze, zachciało udawać światowca.
Matko jedyna, gdzie w tym logika?
Jestem pogrążona w takim smutku, że nie czuję, że rymuję.

Będąc jednak nieco poważnym i nie bagatelizując własnych problemów, przez tych kilka ostatnich miesięcy dotarło do mnie kilka rzeczy, a mianowicie zdałam sobie sprawę, że niewiele o sobie wiem. Ponad rok temu ktoś mnie zapytał, czy pragnę monotonnego życia, czyli: praca w określonych godzinach, powrót do domu, obiad, serial i lulu. Każdy dzień w ten sam deseń, kropka w kropkę, identyczny, do zarzygania nudny. Odpowiedziałam wówczas, że tak, że pragnę takiej stabilizacji. I co teraz?
Kupa.
Bo to sterta kłamstw.

Nie znoszę monotonii. Zresztą, jak się okazuje, nic nie wiedziałam o monotonii, bo w gruncie rzeczy moje życie takie nie było.
Ta sama osoba zadała mi to pytanie we środę i gdzieś tam wyszło, że sobie zaprzeczam. W gruncie rzeczy okazuje się, że monotonia doprowadza mnie do depresji. Potrzebuję zmian, niespodzianek, a nawet dozy szaleństwa.
To jest dopiero koniec świata.
Przypominam sobie jak szczęśliwa byłam w marcu. Podejmowałam decyzje z dnia na dzień, podróżowałam, spałam gdzie popadnie i nie miałam czasu, żeby usiąść i umartwiać się nad ciągiem dalszym mojego życia. To było piękne. Wspominam ten czas ze łzą w oku.
Co minęło już nie wróci. Planuję właśnie zakończenie swojego pobytu tutaj i powiem tyle: grubo. Potrzebuję tylko pieniędzy i rozsądku. W każdym z tych przypadków trochę ciężko.



Co do życia prywatnego czyt. fille au pair, to jestem na etapie, gdzie wszyscy mnie kochają i błagają o zostanie. Kto by się tego spodziewał pół roku temu. Stali czytelnicy zapewne przypomną sobie te czasy, gdy E. traktował mnie jak intruza, cóż, mam mały update: E. mnie kocha i nie chce, żebym go opuszczała. Wyznał mi miłość i uważa za najpiękniejszą dziewczynę na świecie. Gdyby nie miał tylko czterech lat, to brałabym ślub już teraz!
Update: właśnie E. przyszedł dać mi buziaka na dobranoc.
Chyba się zakochałam.

To jak już wyrzuciłam z siebie ten jad (a nie, zapomniałam dodać, że jak na patriotkę przystało, drę koty z Rosjanką, sorry), mogę powrócić do oglądania seriali i gry w song pop. W końcu jestem stateczną kobietą.

Do usłyszenia!



2016/04/01

Pâques/ 01


Ostatnio to jest trochę tak, że nie wiem, kiedy mogę odpocząć i jak to zrobić. Nie było mnie miesiąc. A przed pozostawieniem tego w (brzydkie słowo) trzy dupy, walnęłam depresyjny post i się zmyłam. Marzec był miesiącem podróżowania, braku snu, braku odpoczynku i ogólnie to korzystania z życia. Odwiedziłam Paryż (ale o tym powstanie inny wpis), La Rochelle i Carnac w międzyczasie odkryłam nowe nantejskie miejsca i wpadłam do kilku fajnych restauracji i kawiarni. Czy życie może być fajniejsze? 

Przechodząc jednak do tego, po co się tu zebraliśmy:

rozpoczynam cykl (chwila, właśnie umieram ze śmiechu i nie, z pewnością nie jest to cykl owulacyjny) tematycznych wpisów. W ten sposób uniknę odkładania wszystkiego na bok i może zdołam nieco lepiej zobrazować świat w jaki bardzo przypadkowo się wrzuciłam. 

Dzisiaj wzięłam na świecznik święta. Temat całkiem bliski i skupiający się na czymś więcej aniżeli urokach bycia au pair.  

Przeżyłam święta na obczyźnie. Oprócz tęsknoty za sernikiem z kawą nie doskwierają mi żadne inne bóle. Bo, bądźmy szczerzy, całe te święta składają się na tygodnie porządków, całe dnie przygotowań, dziesiątki kłótni i na szarym końcu mamy prawo usiąść, najeść się do nieprzytomności, pokłócić z rodziną i czasami upić w trupa. Potem jeszcze bardziej stargani życiem wracamy do codziennych obowiązków zmęczeni jak po maratonie. Dlatego więc oprócz lekkiej nostalgii nie odczuwałam wielkiego smutku. Spędziłam ten czas leniwie, a przynajmniej na tyle na ile mogłam. Francuskie zwyczaje różnią się od tych polskich. Moja host rodzina nie zalicza się do osób wybitnie praktykujących zwyczaje czy tradycje, o ile takowe istnieją. Nie mam więc wielkiego doświadczenia, a całą swoją wiedzę zdobyłam od innych lub z Internetu. Trochę słabo, jednak domyślam się, że jedna czwarta francuskiej społeczności zachowuje się w podobny sposób. Czyli najzwyczajniej w świecie święta traktuje jak czas wolny od pracy, czas który trzeba wykorzystać na posprzątanie, zjedzenie czekolady, spotkanie ze znajomymi lub poleżenie przed telewizorem. No chyba, że masz dzieci. Wtedy plan dnia jest nieco bardziej skomplikowany. 

Na starcie można pożegnać się z jakimiś koszyczkami, jajkami i innymi tego typu rzeczami. Myślę, że nasza polska tradycja dla przeciętnego francuza to coś nie do ogarnięcia, a pewna jestem, że moja host mama wyśmiałaby to po tysiąckroć, dorzucając, że to obrzydliwe. Pomijam tą kwestię, bowiem dość często słowo na „o” pada przy naszych rozmowach o polskiej kuchni. 

Możecie też zapomnieć o całodziennych posiadówkach, zjeździe rodziny albo wyjeździe do rodziny, pójściu do kościoła czy poście. W sumie o poście niewiele mogę powiedzieć. W szkole dzieci nie jadły mięsa, ale czy moja host rodzina (czyli rodzice) też nie jedli, nie mam zielonego pojęcia. Choć skłonna jestem uznać, że to tylko szkolna tradycja, bo w końcu szkoła katolicka, więc jak tak inaczej. 

Właściwie przypomniałam sobie, że poniektórzy mogą zadawać sobie pytanie, dlaczego zostałam we Francji na święta. Cóż, odpowiedź jest prosta: niestety Francuzi nie praktykują wolnych dni przed świętami. Dzieci chodzą do szkoły do piątku i wracają tam już we wtorek, więc zwyczajnie nie mogłam sobie jechać do domu, bo sama podróż trwa dwa dni, a jaka to przyjemność wejść do domu na dwadzieścia minut i znowu wsiąść do autobusu? 

Co do samych francuskich zwyczajów, właściwie to jest jeden jaki zauważyłam (no może dwa) i jedyny, który jest chyba jako tako ważny, a mianowicie jedzenie nieograniczonej ilości czekolady. Czekoladowe króliczki, kurczaki i inne dziwactwa, które są pochłaniane w ogromnych ilościach. Zjeść do porzygania, że tak to mało ładnie ujmę. Osobiście przegrałam los. Ani nie kupiłam czekoladowego zajączka. Ani nawet nie zjadłam czekolady. W sumie nawet nie za bardzo miałam czas, żeby zajrzeć to sklepów, gdzie mogłabym przyjrzeć się tym słodkim dziełom sztuki. Wydaje mi się, że moja host rodzina przeżywała podobny okres, bowiem do niedzieli nie ujrzałam w domu zbyt wiele czekolady. Teraz trochę się jej pląta tu i ówdzie, ale nikt jej nie rusza. Oprócz E., ale on zje wszystko, problem w tym, że nie może jeść tylko cukierków, makaronu i czekolady. 

Będąc przy atrakcjach, jak to łatwo można się domyśleć, śmingus dyngus też nie istnieje (może to i lepiej). Francuskie dzieci zabawiają się o wiele grzeczniej i bez wodnej przemocy (albo się tylko tak łudzę, bo może wydzierają sobie te jajka z rąk) i niedzielny poranek albo niedzielne po południe spędzają w ogrodzie, parku, domu jeżeli pada i poszukują czekoladowych jajeczek, które rozrzuciły powracające z Watykanu dzwoneczki. Cała historia dopisana do tej zabawy jest naprawdę urocza i wszyscy mniej lub bardziej angażują się w nią. Niestety moje samopoczucie nie pozwoliło mi udać się na rodzinne poszukiwania, czego nie mogę sobie wybaczyć do dzisiaj i straciłam szansę na święta à la française. 



Co do samej historii, wieść niesie, że wszystkie dzwoneczki w piątek wybywają do Watykanu i kiedy wracają w niedzielny poranek, szczęśliwe i przepełnione świątecznym duchem obdarowują w locie wszystkie francuskie dzieci czekoladowymi jajeczkami. 

Tradycja jest na tyle istotna, że wszystkie większe miasta organizują w parkach polowanie na… jajka (dodam, że czekoladowe, bo jakby tak inaczej)! Dziesiątki a może nawet setki dzieci wraz z rodzicami przybywają na plac boju i biorą udział w zbiorowym poszukiwaniu. Niestety nie mam pojęcia, jak to wygląda w praktyce, jednakowoż dzieci, którymi się opiekuję, w parku były, coś o kolorach jajek mówiły (że niby, żeby dostać duże jajko trzeba znaleźć 5 innych, małych: niebieskie, żółte, zielone, różowe i czerwone) i wróciły zadowolone. 

Zdążyłam się też dowiedzieć, że zazwyczaj, gdy pogoda dopisuje rodzice chowają jajka w ogrodzie. W tym roku pogoda nie dopisała, mogę rzec, że nawet rozczarowała, więc z poszukiwań zostały nici i polowanie na czekoladę miało miejsce w salonie. 

Wieczorem moja rodzina spędziła czas ze znajomymi a ja poszłam spać o dziewiątej. Właściwie szaleje tu bardzo dziwny wirus, który cierpi na niedobór snu i ciepła. I padłam jego ofiarą. Jakby nie dość brakowało mi snu i ciepła w życiu, ta szuja przypięła się do mnie i tak sobie żyjemy od jakiś dwóch tygodni. Mam nadzieję, że dośpię i dogrzeję się w wiosenne wakacje. Francuzi uwielbią ferie. A ja uwielbiam je razem z nimi. Wyjątkowo potrzebuję teraz czasu. Jakoś tak zmęczyłam się swoją aktywnością.



Co do samych świąt, można przyczepić się do braku atmosfery czy braku duchowego czynnika czy braku czegokolwiek innego. Osobiście jestem bardziej typem, któremu francuski zwyczaj nie robienia nic szczególnego jak najbardziej odpowiada. Pierwsze święta, kiedy miałam spokojną głowę, choć przyznaję za sernikiem tęsknię. Resztę można przeżyć. Albo chociaż spróbować.

Ogólnie jestem zadowolona, że mogłam przeżyć coś. To uzupełnia moje doświadczenie i wiedzę, więc spełniam misję z jaką tu przybyłam. Na koniec będę maksymalnie wzbogacona w przeżycia. A na stare lata będę miała o czym opowiadać w jakimś ośrodku dla starych, zniedołężniałych, mądrych pań. 

Tym pozytywnym elementem zakończę ten wpis. Mam nadzieję, że wraz z wiosną i zarazkami nadejdzie lepszy okres dla tego bloga i sprawa z cyklem zwyczajnie wypali. 
Do usłyszenia!
M.