2016/09/11

Déjà vu



Nie mam za gruszkę pojęcia, co mogłabym tutaj napisać. Zniknęłam przed dwoma miesiącami i przyznaję, nie miałam zamiaru się tutaj pojawiać. Podsumowania nie przychodzą mi łatwo, zwłaszcza, gdy mówimy o emocjonalnym bądź psychicznym obumarciu. Bo tak właśnie się czuję. Jak śmierć w ludzkiej skórze. Choć właściwie to śmierć twórcza, aniżeli duchowa czy jakaś tam inna. Druga sprawa jest taka, że wraz z wyjazdem z Francji, przepłakaniem kilku godzin, przeszlochaniu w autobusie na lotnisko, zdałam sobie sprawę, że nie jestem w stanie nic więcej dodać. W mojej głowie krzyżuje się zbyt wiele emocji, zbyt wiele wspomnień, zbyt wiele wszystkiego, by ubrać to w słowa. 
Chciałabym jednak napisać, że nie żałuję podjętej przed rokiem decyzji. Wyjazd do Francji zmienił wiele w moim życiu. Właściwie kompletnie go przewartościował i wniósł ogromne zmiany. 

Pamiętam, jak przed wyjazdem zastanawiałam się, jaki jest powód mojego wyjazdu, bo choć nie wierzę w przeznaczenie, to głęboko chciałam uwierzyć, że gdzieś za tym głównym celem, istnieje coś jeszcze. I dzisiaj, siedząc sobie wygodnie na kanapie z laptopem na kolanach, wiem, dlaczego tam pojechałam. I wyczekiwany cel przekroczył moje najśmielsze oczekiwania. Czasami nie dostrzegamy w życiu drobnych rzeczy, nie potrafimy cieszyć się z drobnych zmian i cichych porad. Rok temu nie sądziłam, że to właśnie tam odnajdę sposób na to, jak być szczęśliwą, zgodną z własnymi oczekiwaniami, i ostatecznie odnaleźć harmonię ze samą sobą. 

Brzmi to trochę dziwnie i szaleńczo, aczkolwiek nie mam zamiaru zagłębiać się w szczegóły swojego życia. Nadal jestem tą samą osobą, nadal mam problemy z ubraniem w słowa myśli, uważam się za introwertyka, potępiam małżeństwo i odrzucam to, co powszechnie akceptowalne, ale zmienił się sposób w jaki patrzę na świat i sposób, w jaki próbuję zebrać siebie do kupy. Rozpoczęłam proces naprawczy i przyznaję, już dawno nie byłam tak bardzo przekonana do swoich czynów.
Faktycznie mi odbiło, ale tym razem wiem, że to szczególne szaleństwo i będę sobie za tym podążać. 

Co do spraw czysto "au pairowskich", to chyba powiedziałam na ten temat tyle, że kolejny raz rozpoczęcie tego tematu zsyła na mnie falę mdłości. Właśnie mija drugi miesiąc odkąd zakończyłam swoją karierę i szczerze nie wiem, jak mogłabym to zgrabnie ująć w kilku zdaniach. Jestem wybitnie tym zmęczona. Całym tym rokiem samotności, stresu, braku czegoś nieokreślonego i życia w jakiejś dziwnej bańce. Z jednej strony były to najlepsze miesiące mojego życia, z drugiej zaś najtrudniejsze. Połączenie ekstremalne, ale tak bardzo prawdziwe. Nie sądziłam, że taka mieszanka faktycznie może się przydarzyć, ale przeżywszy to na własnej skórze, potwierdzam: bardzo prawdopodobne!

Jako już doświadczona opiekunka, która spędziła niemal rok w obcym domu z obcą rodziną, chcę powiedzieć, że każda dziewczyna, która pragnie rodziny/dzieci/wszystkiego co z tym związane, powinna zdecydować się najpierw na taki wyjazd. Niektórym osobom taki zimny prysznic przydałby się bez dwóch zdań. W pewien sposób, osobiście, pogłębiłam swoje przekonania. Ten cały rodzinny cyrk nie jest dla mnie i wątpię, by kiedykolwiek okazał się nim być. Moja egoistyczna natura nie pozwala mi na coś tak szalonego. Właściwie cieszę się, że dostąpiłam zaszczytu zasmakowania rodzinnego życia, zanim podjęłam jakąś mało racjonalną decyzję o skoku na bungee i połamaniu karku przy jakimkolwiek zawiązaniu prawdziwej rodziny zbyt wcześnie bez mentalnego przygotowania. No, to byłby koniec moich zgorzkniałych wywodów. 
Tak naprawdę to mentalnie za gruszkę się nie zmieniłam. 
Nadal anty-family, anty-love, anty-wszystkocoistnieje



Wypadałoby właściwie napisać coś o samej rodzinie, u której przebywałam, ale jako, że przechodzę jakąś falę buntu czy czegoś podobnego, to po prostu ominę to. Nie chcę, by moja opinia była nazbyt subiektywna, a obawiam się, że póki co tak właśnie by to wyglądało. Nie wiem jednak, czy kiedykolwiek później zabiorę się do wyklepania czegokolwiek więcej, choć im mniej czasu tym więcej ochoty do pisania. W sumie nie obraziłabym się, gdyby jednak coś takiego się wydarzyło. Trochę przeraża mnie ta pustka jaka zapanowała w mojej głowie, więc każdy napływ myśli jest wielce wyczekiwany. Nawet w najmniej chcianym momencie. 

W każdym razie, miniony rok był dobrym rokiem, bogatym w doświadczenia i choć wiem, że daleko mu do tego wymarzonego, wspaniałego (i tysiące innych przymiotników), to niezaprzeczalnie nauczyłam się o wiele więcej niż podczas najlepszych miesięcy mojego życia. A przecież o to w tym wszystkim chodzi, prawda? 

Pozostało mi piętnaście dni z hakiem, by od nowa rozpocząć studencką karierę. To przedziwne uczucie, aczkolwiek już od bardzo dawna nie cieszyłam się równie mocno na powrót do, jakby nie patrzeć, szkoły. Szkoła językowa a studia to dwie różne rzeczy i choć jestem przerażona powrotem i wdrożeniem się w to życie, to cóż... nareszcie jakieś konkretne zajęcie. I jednocześnie spełniam swoje wielkie marzenia o studiach na Jagiellonce, więc jak miałabym na to nie reagować? Lub zachować obojętność? Choć, cóż, czasami czuję się wyzuta ze wszystkich pozytywnych i negatywnych emocji. I prawdę mówiąc, bardzo często nie umiem się cieszyć z małych rzeczy.

Nie mam zamiaru obiecywać, że będę tutaj dalej publikować i dzielić się swoim życiem. Nie jestem bloggerką lifestylową. Nie czuję, że mogłabym pisać tutaj o czymś ważnym, albo komukolwiek udzielać porad. Ten blog miał na celu ukazanie życia kogoś, kto znalazł się w nowej, obcej sytuacji i pragnął się tym podzielić. W pewnym stopniu zrealizowałam swój cel. 
Nie mówię jednak, że to koniec, bo być może któregoś dnia tama pęknie i poczuję potrzebę napisania tu wszystkiego, co przeżyłam we Francji i o wszystkim, co mnie tam spotkało i ostatecznie jakie wyciągam z tego wnioski. Nigdy nie mówię nigdy. 

Trzymajcie się i życzcie mi szczęścia!


2016/06/24

La fin de la fin



Ostatnio moja internetowa aktywność nieco obumarła. Ostatnio jestem skoncentrowana na sama nie wiem czym, dlatego też wszystko stoi w miejscu i czeka na jakiś nieoczekiwany zryw. Prawda jest też taka, że czas zwyczajnie przecieka mi przez palce. Do zakończenia mojej francuskiej przygody pozostały dwa tygodnie z hakiem na przyjemności.

Czy ktokolwiek uwierzyłby, że właśnie minęło dziesięć miesięcy?
Ja nie wierzę. Po prawdzie ja w nic nie wierzę, ale w to już kompletnie.
Nie mam pojęcia, gdzie ten czas uciekł, jak to zrobił i kiedy to tak zwyczajnie się skończyło. Przyznaję również, że fakt ten mnie przygnębia.
I cieszy też.
Cholernie słabo.  Taki nadmiar emocji nie powoduje niczego dobrego. A już tym bardziej nie zwiastuje.

Jak to zostało napisane powyżej, moja aktywność jest mocno ograniczona. W związku z tym nie przejawiam ochoty na długie wywody. Postanowiłam więc, że po powrocie do Polski, gdy ochłonę, ogarnę sprawy osobiste mniej lub bardziej, napiszę podsumowanie.

Tak, podsumowanie, czyli to czego nie lubię. Jednakowoż potrzebuję tego chyba dla siebie samej; porównania swoich zmian i rozgraniczenia dobrych i złych rzeczy. A przede wszystkim wyrzucenia z siebie wszystkiego, co zgromadziłam na przestrzeni tych miesięcy.
I wszystko to będę mogła zrobić z należytym dystansem.
Chociaż tak czy inaczej, już teraz mogę powiedzieć, że bycie fille au pair, choć momentami ciężkie, było najlepszą przygodą mojego życia.

Do usłyszenia!

2016/06/04

Paris, je t'aime



Chciałam napisać coś o Paryżu, ale uznałam, że jest tego tyle w Internecie, że powinnam sobie to odpuścić. Postanowiłam podzielić się jedynie moją osobistą opinią, bowiem po spędzeniu tam weekendu doświadczyłam osobliwych uczuć. 

Prawdą jest fakt, że przede wszystkim byłam cholernie zmęczona. W marcu nie miałam czasu na odpoczynek, a podjęcie decyzji o wyjeździe do Paryża zajęło mi pięć minut. Do dziś zastanawiam się, co mnie opętało i dlaczego odkurzanie tak bardzo mnie pobudziło, że zdecydowałam się na ten krok. Samo dotarcie na miejsce związane było ze stresem i jeszcze większą ilością stresu (nikt w busie nie znał francuskiego ani angielskiego, o polskim nie wspominając), a potem jakoś poszło. 
Osobiście nie mam za grosz pojęcia, co romantycznego jest w Paryżu. Wieża Eiffla jest brzydka, choć wiem, że to właśnie wyznacznik uroku miasta. Pomimo wszystko nie wyobrażam sobie bez niej Francji, pomimo iż nie uważam jej za jakiś architektoniczny cud. Zrozumiałam tylko, dlaczego ludzie tak bardzo protestowali po jej zamontowaniu. Mniejsza o to. 

Jako pewnego rodzaju artystka, mogłabym nawet napisać pisarka, dostrzegłam w Paryżu to, co przyciągnęło uwagę tych wszystkich nieszczęśliwych malarzy, pisarzy, muzyków i innych zabłąkanych artystów, dla których Paryż stał się stolicą melancholii, smutku, porażki i cierpienia. Łączę się z nimi w tym bólu i zaczynam marzyć o napisaniu książki gdzieś między tymi wąskimi uliczkami z dziesiątką paczek papierosów, filiżanek kawy i alkoholu. Myślę, że wpasowałabym się w lata dwudzieste bez problemu. Czekam tylko na skonstruowanie maszyny czasu albo na Doktora Who. 

Powracając do tematu, przyznaję, nigdy nie byłam fanką Paryża. Ta romantyczna otoczka była zbyt denerwująca, by ją przetrawić, jednakże wówczas znałam Paryż jedynie z opowieści, zdjęć i tych dennych romansideł. Teraz jednak mam zupełnie inną wizję, swoją osobistą i choć Paryż nadal nie osiągnął rangi mojego najbardziej ulubionego miasta (sorry, Edynburg i Bath wciąż na prowadzeniu) to zajmuje bardzo wysokie miejsce na liście. Wprawdzie nie chciałabym tam zamieszkać, ale spędzić więcej czasu niż weekend już tak. 

Dlatego też zanim dotrę do Polski, zanim spróbuję spełnić jedno ze swoich dziecięcych marzeń, postanowiłam zakochać się na nowo w Paryżu i tam świętować koniec swojej kariery au pair. Mam nadzieję, że przeżyję. 

Poniżej Paryż widziany moimi oczami. 

 Louvre, przyznaję, nie miałam czasu, żeby zrobić lepsze zdjęcie, właściwie ochoty też nie


tej panny nie muszę nikomu przedstawiać


Bazylika Sacré-Cœur

widok na Montemarte 

Montemarte cd

nie mam pojęcia, która to część miasta, ale polcam azjatycką restaurację, która się tutaj znajduje (której nazwy też nie znam), tak czy inaczej restauracja idealna! 

tłum. miłość to  chaos... a więc kochajmy!
(le mur des je t'aime czyli zwyczajnie ściana z "kocham cię" we wszystkich językach)

i op! polska wersja


metro

a to miejsce, gdzie 13 listopada 2015r. rozegrał się jeden z francuskich dramatów, czyli Plac Rebuliki
miałam lepsze zdjęcie, ale zaginęło w niespodziewanych okolicznościach




Katedra Notre-Dame 


Notre-Dame cd

Sorbona, rzekłabym moja przyszłość, ale w końcu mam zagwarantowane miejsce w Oxfrodzie i głupio teraz odmówić

Pont Neuf (Nowy Most), najstarszy istniejący most w Paryżu 



widok z mojego pokoju (no serio, kto by nie chciał się tak budzić?)

Louvre i antyczna rzeźba (tak, nie znam nazwy)

rekonstrukcja Wersalu, Louvre


A oto i Mona Lisa, do której się nie dopchałam i do której nawet dopchać się nie chciałam

Kolejna ślicznotka, Wenus z Milo

To zaledwie 1/5 zdjęć, które posiadam, jednak na ten moment nie mam ani ochoty ani siły, by przekopać się przez kartę pamięci. Pokazałam te zdjęcia, które wydawały mi się najistotniejsze. Dla tych, którzy oczekują więcej, zapraszam na mojego Instagrama (link gdzieś tam z boku), bowiem od czasu do czasu zdarza mi się tam wrzucić jeszcze paryskie zdjęcie. 

Na koniec pragnę dodać, że zostało mi ledwie półotora miesiąca we Francji <krzyk paniki>
JAKIM CUDEM!?

Pozdrawiam!


2016/05/08

n'importe quoi

Skończmy z tym optymizmem. To prowadzi donikąd. 

Nadszedł ten wspaniały okres w roku, gdy z otwartym na oścież oknem, pogrążona w mroku mogę siedzieć na łóżku, wdychać świeże powietrze, smarkać i kichać na każdy pyłek. Zasadniczo powinnam sypać nieładnymi słowami dookoła, jednak po raz pierwszy od jakiś dwóch tygodni czuję się mniej zdeprymowana i gotowa bardziej do działania niż do leżenia i udawania, że świat zatrzymał się w miejscu. W wyjściu z tego tymczasowego dołka pomogła mi szkoła (czasami żartowanie z depresji potrafi pomóc), słońce oraz moi najwspanialsi podopieczni.

Do wyjazdu zostało mi trochę więcej niż dwa miesiące. Nie będę sypać tu utartymi frazesami, bo wszyscy doskonale wiemy, co nasuwa się nam na myśl. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że moje odczucia są ambiwalentne. Z jeden strony chcę tu zostać. Po prostu związać swoje życie z tym miejscem na zawsze, z drugiej z kolei podjęłam już pewne decyzje i zwyczajnie chcę być w domu. Chcę rozmawiać z ludźmi po polsku i mieć znajomych, którzy rozumieją mój ojczysty język. Oczywiście to rewelacyjna sprawa mieć koleżanki i kolegów z czterech stron świata, jednak moje myśli są czasami na tyle skomplikowane, że potrzebuję wyrazić je w specyficzny sposób. A czasami niestety nie umiem tego zrobić w obcym języku. Zresztą czasami obawiam się, że ujawnienie chaosu, jaki mam w głowie, spowodowałby natychmiastową ucieczkę. 

Na pocieszenie mama wysłała mi paczkę z książkami, kosmetykami i cukierkami. Mój stan musi być opłakany skoro bez słowa spełniła moje dziwne prośby.
Jednakowoż nie przybyłam tutaj, żeby się nad sobą roztkliwiać. Muszę znaleźć miejsce do biegania i zwyczajnie wybiegać te głupoty czające się w moim mózgu. 



Chciałabym dzisiaj podzielić się swoimi przemyśleniami na temat francuzów, ich kultury i życia codziennego. Nigdy nie podjęłam próby stworzenia takiego wpisu, a uważam, że jestem tu na tyle długo, by móc to w końcu zrobić i pozbyć się zalegających mi w mózgu myśli. Potrzebuję oczyszczenia (nie mylić z przeczyszczeniem). 
Allez-y!

1. Elegancja

Francuzi nie są wcale eleganccy, sztywni, nie piją tylko wina i nie jedzą ślimaków w każde niedzielne popołudnie. 

Myślę, że wszyscy mamy nieco mylne wrażenie, jeżeli chodzi o kulturę francuską. W końcu nie na próżno podaje się francuskie kobiety jako przykład chodzącej elegancji a francuskich mężczyzn jako koneserów wina i serów. 
Każda kobieta, która wraca z pracy, w której oczywiście prezentuje się jak milion dolarów, przywdziewa zwyczajny, szary, pozbawiony wyrazu dres i tak paraduje niemalże wszędzie. Oczywiście nie mówię, że robi to KAŻDA, ale to każda francuska. Jednak większość znanych mi kobiet, które pracują, mają dzieci, czasami nawet zrobią wypad do supermarketu po mięso, nie zwraca uwagi na to jak wygląda po godzinach pracy. Pierwszy razy kiedy zobaczyłam host mamę odzianą w dres, w którym nawet nie pokazałabym się listonoszowi, byłam w szoku. Mój obraz elegancji upadł. 
Ponadto większość kobiet, które spotykam na swojej drodze, nie jest ubrana w eleganckie, czarne szpilki od Louboutain i małą czarną od Coco Chanel. Przeważnie mają zwykłe sportowe buty, dżinsy, jakąś tam koszulkę i to na tyle z tego sławetnego szyku. Ja w swoim przeciętnym stroju wyjściowym niczym nie różnię się od innych Francuzek. 
Jednakże zauważyłam, że w naszej mentalności wciąż dostrzegamy tylko te kobiety, które są odpalone jak na czerwony dywan. Choć tych zliczyłabym na palcach jednej ręki. Jedna z moich znajomych pochodzenia niemiecko-amerykańskiego dopytywała mnie o zmianę stylu, bowiem jej marzyło się, by osiągnąć francuski szyk. Biedna zaczęła kupować szykowne stroje, jednak po niewczasie zdała sobie sprawę, że musiałaby być co najmniej żoną miliardera niż zwykłą au pair, by pozwolić sobie na ten luksus. 
W każdym razie, mój styl stoi w miejscu. Ostatnio tylko zdałam sobie sprawę, że gdybym musiała iść do pracy w tym momencie, to podarte dżinsy i koszula w kratę nie byłaby dobrym pomysłem. Zaznaczę jeszcze, że moja szafa w większości składa się z ubrań tego właśnie rodzaju. Oczywiście w różnych odcieniach, jednak to wciąż tylko spodnie z dziurami i koszula w kratę. 

2. Niedziela służy do koszenia trawy, robienia prana i sprzątania

Być może tutaj nie byłam wyjątkowo zszokowana. Spędziwszy kilka miesięcy w Wielkiej Brytanii, fakt ten zupełnie mnie nie zdziwił. I szczerze mówiąc całą sobą popieram takie podejście do życia. Oczywiście spora część Francuzów deklaruje swoją religijność i wiarę w Boga, jednakowoż ich podejście do „dnia świętego” przedstawia się nieco inaczej. Moja host mama była w kościele raz, przed Bożym Narodzeniem, i to właściwie wystarczyło. Co nie zmienia faktu, że w domu pełno jest religijnych obrazków, różańców (w moim pokoju jest ich około czterech) i innych symboli. W każdym razie, wszyscy wierzą, mało kto praktykuje. 
Co więc robi Francuz w niedzielę? Oczywiście odpoczywa, ale nie tak jak przeciętny Polak. W zimę, jako że to pora mało sprzyjająca zabawie w ogrodzie, zajmują się rzeczami w domu tj. drobne sprzątanie, drobny remont, trochę telewizji, jakiś spacer, zabawa z dziećmi, w miesiące cieplejsze czas przede wszystkim spędzają w ogrodzie i tam z kolei albo koszą trawnik, albo sprzątają, albo robią inne, normalne rzeczy, jakie robi się przed domem. Czasami zdarza im się również spotkać ze znajomymi, ale akurat u mojej rodziny goszczącej nie jest to częste zjawisko.
Oczywiście nie mam szerokiego spektrum porównania i to wszystko jest swego rodzajem uogólnieniem, jednakże myślę, że większość fille au pair może to potwierdzić. 

3. Faceci są bardziej opiekuńczy a kobiety chłodne jak wnętrze lodówki

Ok, to nie tak, że wszyscy mężczyźni tacy są, ale Francuzki w obyciu są dość… chłodne, tak, chłodne to dobre słowo.  Przyznam, że na początku było to dla mnie dziwne uczucie. Moja host mama była oziębła; to znaczy, bardzo miła, jednak wyczuwałam pewnego rodzaju dystans. Przez cztery miesiące ani razu nie powiedziała, że zrobiłam coś dobrze. Host ojciec ciągle komplementował moje językowe postępy, pytał o samopoczucie, zauważył, co lubię a czego nie, dopytywał o zdrowie i takie tam. Byłam tym zaskoczona. Raczej przyzwyczajono mnie do tego, że to kobieta jest tą stroną, która się przejmuje, rozmawia i troszczy. Tak, jestem seksistowską świnią. 
Dobra, żartuję.
Myślę, że to poniekąd rodzinne i być może też kulturowe uwarunkowanie. 
Dlatego też, gdy we wrześniu rozmawiałam z jakimś tam chłopakiem, który wyraźnie przejął się tym, że G. jest w szpitalu i ciągle o to dopytywał, pomyślałam, że udaje, żeby się przypodobać. Spędziwszy tu siedem miesięcy, zrozumiałam, że to mógł być naturalny odruch i bardzo źle oceniłam tego sympatycznego Francuza. Mea culpa. 
Oczywiście teraz jak mam problem od razu kieruję się do host taty i wiem, że zawsze znajdę pomoc. Właściwie mój host ojciec to cudowny człowiek, tak sobie myślę, pamiętam jak nie mogłam jeść przez tydzień z powodu choroby i kupił specjalnie dla mnie zupy, żebym im nie przymarła. Pomijając jego wahania humorów, kiedy nie ma ochoty z nikim rozmawiać i jest bardziej sarkastyczny niż ja, to serio, świetny człowiek. 
Host mama jest skoncentrowana na swojej pracy, o wiele bardziej niż ojciec. Myślę też, że stąd poniekąd wynika jej obojętność. Kobieta zwyczajnie nie zajmuje sobie głowy głupotami, co wydaje się być dobrym usprawiedliwieniem. Owszem, podczas pierwszych miesięcy było mi z tym ciężko i nie potrafiłam tego ogarnąć. Nawet konsultowałam to z innymi fille au pair i ostatecznie konkluzja była jedna: to całkiem normalne, nie ma spiny. 
Choć poznałam również bardzo mocno irytujących Francuzów, więc w sumie nie ma reguły. Można szukać, ale pewności, że trafi się na ten idealny typ, nie jest całkiem pewna. Aczkolwiek próbować można, czemu nie. 



W tym momencie zakończę swoje wywody, bowiem zabrakło mi pomysłów. Tego wszystkiego jest oczywiście dużo więcej, jednak kiedy w końcu zasiadam przed laptopem i próbuję wykrzesać z siebie jakieś sensowne zdania, wszystko mi magicznie ucieka. Robienie notatek też nie ma sensu, bowiem koniec końców nie mam pojęcia, o co mi chodziło. Czasami mam wrażenie, że kiedy wrócę do Polski, to wszystko wskoczy na odpowiednie miejsce i wtedy będę mogła zmajstrować jakiś konkretny wpis albo nawet i kilka. W końcu chciałabym zamknąć bloga w jakiś huczny sposób. 
A tak szczerze to jestem przerażona upływem czasu. I myślami kumulującymi się pod moją czaszką. Muszę jeszcze popełnić wpis o zmianach i być może stanie się to już niebawem. 

Cieszcie się wiosną i do usłyszenia!




2016/04/22

Pourquoi ?



* w związku z moim wybuchowym temperamentem ostrzegam: w poniższym tekście znajduje się kilka brzydkich słów

W życiu każdego mniej lub bardziej młodego człowieka nadchodzi moment, gdy zadajemy sobie to ważne pytanie: dlaczego ja to, kurwa, zrobiłam (tudzież zrobiłem). Czasami odpowiedź zjawia się w chwilę po tym egzystencjalnym pytaniu, czasami czekamy latami, a czasami umieramy w niewiedzy. Ostatnio przeżywam okres, który gdzieś mniej więcej wpasowuje się w powyższe pytanie.
I dotyczy to wielu podjętych przeze mnie decyzji, jednakowoż dzisiaj skupię się na jednej.

Przede wszystkim, nie chodzi o to, że jestem tu nieszczęśliwa, ani o to, że popełniłam błąd i teraz wyrywam sobie resztkę włosów z głowy, pytając siebie jak do cholery mogłam to zrobić. Nie, to zdecydowanie nie jest to. Po prostu siedzę tutaj już czwarty miesiąc bez dostępu do narodowych dobrodziejstw i powoli popadam w szał. Denerwują mnie Francuzi, ich język ich zwyczaje, ich tramwaje, ich sklepy, ich jedzenie i po prostu wszystko to, co w jakikolwiek sposób jest z tym związane. W skrócie ujmę więc to tak: przechodzę kryzys obcokrajowca na francuskich ziemiach. Kiedyś obiło mi się o uszy, że każdy kto wybył do obcego kraju przechodzi taki moment, gdzie ma ochotę rzucić wszystko w trzy dupy, spakować walizki, zakrzyknąć AU REVOIR i po prostu wyjechać.
Właśnie przeżywam ten moment.

Porównując to, co działo się na początku mojego pobytu (problemy ze wszystkim, co istnieje) do tego, co mam tu dzisiaj mogę powiedzieć otwarcie, szczerze i niezamknięcie, że to bajka. Mam znajomych, dzieci mnie lubią, rodzice nawet rozumieją, szkoła jest całkiem niezła, mam też już wrogów (a to pierwsza oznaka zadomowienia) i znalazłam ulubione miejsca, więc bilans jest prosty. Jednakowoż coś mi się poprzestawiało w głowie i zaczęłam tęsknić za tym, co mam w Polsce. Nie twierdzę, że chciałabym tam wrócić już na stałe i nie wyściubić nosa za granicę, ale potrzebuję co najmniej dwóch tygodni z dala od Francji, Francuzów i francuskiego. Po prostu czuję, że mój mózg się gotuje i lada moment z moich uszu wyleci purée. I jeżeli mam to dosadnie skomentować i w swoim stylu to na myśl przychodzi mi tylko jedno stwierdzenie: chujowe uczucie.
Trzy miesiące (i to nawet niepełne) w porównaniu do tych siedmiu, które za mną, nie wydają się być niczym wielkim. No bo przecież nie są, ale teraz odbieram to jak jakąś życiową tragedię. I w tym momencie pojawia się to esencjonalne pytanie: dlaczego ja to, kurwa, zrobiłam i co mnie tu zaciągnęło.

Jeszcze raz podkreślam: NIE ŻAŁUJĘ, ale dlaczego, na Zeusa i Atenę, tak się właśnie stało? Co mi odbiło tego czerwcowego dnia dwa tysiące dwunastego roku, że postanowiłam ot tak studiować sobie francuski. Co było ze mną nie tak? Mogłam wybrać socjologię, ewentualnie coś jeszcze bardziej mało przyszłościowego i mieć święty spokój, siedzieć bez pieniędzy, nie mieć pojęcia o świecie, nie znać języka obcego i tak sobie szaro egzystować. A mnie się, kurwcze, zachciało udawać światowca.
Matko jedyna, gdzie w tym logika?
Jestem pogrążona w takim smutku, że nie czuję, że rymuję.

Będąc jednak nieco poważnym i nie bagatelizując własnych problemów, przez tych kilka ostatnich miesięcy dotarło do mnie kilka rzeczy, a mianowicie zdałam sobie sprawę, że niewiele o sobie wiem. Ponad rok temu ktoś mnie zapytał, czy pragnę monotonnego życia, czyli: praca w określonych godzinach, powrót do domu, obiad, serial i lulu. Każdy dzień w ten sam deseń, kropka w kropkę, identyczny, do zarzygania nudny. Odpowiedziałam wówczas, że tak, że pragnę takiej stabilizacji. I co teraz?
Kupa.
Bo to sterta kłamstw.

Nie znoszę monotonii. Zresztą, jak się okazuje, nic nie wiedziałam o monotonii, bo w gruncie rzeczy moje życie takie nie było.
Ta sama osoba zadała mi to pytanie we środę i gdzieś tam wyszło, że sobie zaprzeczam. W gruncie rzeczy okazuje się, że monotonia doprowadza mnie do depresji. Potrzebuję zmian, niespodzianek, a nawet dozy szaleństwa.
To jest dopiero koniec świata.
Przypominam sobie jak szczęśliwa byłam w marcu. Podejmowałam decyzje z dnia na dzień, podróżowałam, spałam gdzie popadnie i nie miałam czasu, żeby usiąść i umartwiać się nad ciągiem dalszym mojego życia. To było piękne. Wspominam ten czas ze łzą w oku.
Co minęło już nie wróci. Planuję właśnie zakończenie swojego pobytu tutaj i powiem tyle: grubo. Potrzebuję tylko pieniędzy i rozsądku. W każdym z tych przypadków trochę ciężko.



Co do życia prywatnego czyt. fille au pair, to jestem na etapie, gdzie wszyscy mnie kochają i błagają o zostanie. Kto by się tego spodziewał pół roku temu. Stali czytelnicy zapewne przypomną sobie te czasy, gdy E. traktował mnie jak intruza, cóż, mam mały update: E. mnie kocha i nie chce, żebym go opuszczała. Wyznał mi miłość i uważa za najpiękniejszą dziewczynę na świecie. Gdyby nie miał tylko czterech lat, to brałabym ślub już teraz!
Update: właśnie E. przyszedł dać mi buziaka na dobranoc.
Chyba się zakochałam.

To jak już wyrzuciłam z siebie ten jad (a nie, zapomniałam dodać, że jak na patriotkę przystało, drę koty z Rosjanką, sorry), mogę powrócić do oglądania seriali i gry w song pop. W końcu jestem stateczną kobietą.

Do usłyszenia!



2016/04/01

Pâques/ 01


Ostatnio to jest trochę tak, że nie wiem, kiedy mogę odpocząć i jak to zrobić. Nie było mnie miesiąc. A przed pozostawieniem tego w (brzydkie słowo) trzy dupy, walnęłam depresyjny post i się zmyłam. Marzec był miesiącem podróżowania, braku snu, braku odpoczynku i ogólnie to korzystania z życia. Odwiedziłam Paryż (ale o tym powstanie inny wpis), La Rochelle i Carnac w międzyczasie odkryłam nowe nantejskie miejsca i wpadłam do kilku fajnych restauracji i kawiarni. Czy życie może być fajniejsze? 

Przechodząc jednak do tego, po co się tu zebraliśmy:

rozpoczynam cykl (chwila, właśnie umieram ze śmiechu i nie, z pewnością nie jest to cykl owulacyjny) tematycznych wpisów. W ten sposób uniknę odkładania wszystkiego na bok i może zdołam nieco lepiej zobrazować świat w jaki bardzo przypadkowo się wrzuciłam. 

Dzisiaj wzięłam na świecznik święta. Temat całkiem bliski i skupiający się na czymś więcej aniżeli urokach bycia au pair.  

Przeżyłam święta na obczyźnie. Oprócz tęsknoty za sernikiem z kawą nie doskwierają mi żadne inne bóle. Bo, bądźmy szczerzy, całe te święta składają się na tygodnie porządków, całe dnie przygotowań, dziesiątki kłótni i na szarym końcu mamy prawo usiąść, najeść się do nieprzytomności, pokłócić z rodziną i czasami upić w trupa. Potem jeszcze bardziej stargani życiem wracamy do codziennych obowiązków zmęczeni jak po maratonie. Dlatego więc oprócz lekkiej nostalgii nie odczuwałam wielkiego smutku. Spędziłam ten czas leniwie, a przynajmniej na tyle na ile mogłam. Francuskie zwyczaje różnią się od tych polskich. Moja host rodzina nie zalicza się do osób wybitnie praktykujących zwyczaje czy tradycje, o ile takowe istnieją. Nie mam więc wielkiego doświadczenia, a całą swoją wiedzę zdobyłam od innych lub z Internetu. Trochę słabo, jednak domyślam się, że jedna czwarta francuskiej społeczności zachowuje się w podobny sposób. Czyli najzwyczajniej w świecie święta traktuje jak czas wolny od pracy, czas który trzeba wykorzystać na posprzątanie, zjedzenie czekolady, spotkanie ze znajomymi lub poleżenie przed telewizorem. No chyba, że masz dzieci. Wtedy plan dnia jest nieco bardziej skomplikowany. 

Na starcie można pożegnać się z jakimiś koszyczkami, jajkami i innymi tego typu rzeczami. Myślę, że nasza polska tradycja dla przeciętnego francuza to coś nie do ogarnięcia, a pewna jestem, że moja host mama wyśmiałaby to po tysiąckroć, dorzucając, że to obrzydliwe. Pomijam tą kwestię, bowiem dość często słowo na „o” pada przy naszych rozmowach o polskiej kuchni. 

Możecie też zapomnieć o całodziennych posiadówkach, zjeździe rodziny albo wyjeździe do rodziny, pójściu do kościoła czy poście. W sumie o poście niewiele mogę powiedzieć. W szkole dzieci nie jadły mięsa, ale czy moja host rodzina (czyli rodzice) też nie jedli, nie mam zielonego pojęcia. Choć skłonna jestem uznać, że to tylko szkolna tradycja, bo w końcu szkoła katolicka, więc jak tak inaczej. 

Właściwie przypomniałam sobie, że poniektórzy mogą zadawać sobie pytanie, dlaczego zostałam we Francji na święta. Cóż, odpowiedź jest prosta: niestety Francuzi nie praktykują wolnych dni przed świętami. Dzieci chodzą do szkoły do piątku i wracają tam już we wtorek, więc zwyczajnie nie mogłam sobie jechać do domu, bo sama podróż trwa dwa dni, a jaka to przyjemność wejść do domu na dwadzieścia minut i znowu wsiąść do autobusu? 

Co do samych francuskich zwyczajów, właściwie to jest jeden jaki zauważyłam (no może dwa) i jedyny, który jest chyba jako tako ważny, a mianowicie jedzenie nieograniczonej ilości czekolady. Czekoladowe króliczki, kurczaki i inne dziwactwa, które są pochłaniane w ogromnych ilościach. Zjeść do porzygania, że tak to mało ładnie ujmę. Osobiście przegrałam los. Ani nie kupiłam czekoladowego zajączka. Ani nawet nie zjadłam czekolady. W sumie nawet nie za bardzo miałam czas, żeby zajrzeć to sklepów, gdzie mogłabym przyjrzeć się tym słodkim dziełom sztuki. Wydaje mi się, że moja host rodzina przeżywała podobny okres, bowiem do niedzieli nie ujrzałam w domu zbyt wiele czekolady. Teraz trochę się jej pląta tu i ówdzie, ale nikt jej nie rusza. Oprócz E., ale on zje wszystko, problem w tym, że nie może jeść tylko cukierków, makaronu i czekolady. 

Będąc przy atrakcjach, jak to łatwo można się domyśleć, śmingus dyngus też nie istnieje (może to i lepiej). Francuskie dzieci zabawiają się o wiele grzeczniej i bez wodnej przemocy (albo się tylko tak łudzę, bo może wydzierają sobie te jajka z rąk) i niedzielny poranek albo niedzielne po południe spędzają w ogrodzie, parku, domu jeżeli pada i poszukują czekoladowych jajeczek, które rozrzuciły powracające z Watykanu dzwoneczki. Cała historia dopisana do tej zabawy jest naprawdę urocza i wszyscy mniej lub bardziej angażują się w nią. Niestety moje samopoczucie nie pozwoliło mi udać się na rodzinne poszukiwania, czego nie mogę sobie wybaczyć do dzisiaj i straciłam szansę na święta à la française. 



Co do samej historii, wieść niesie, że wszystkie dzwoneczki w piątek wybywają do Watykanu i kiedy wracają w niedzielny poranek, szczęśliwe i przepełnione świątecznym duchem obdarowują w locie wszystkie francuskie dzieci czekoladowymi jajeczkami. 

Tradycja jest na tyle istotna, że wszystkie większe miasta organizują w parkach polowanie na… jajka (dodam, że czekoladowe, bo jakby tak inaczej)! Dziesiątki a może nawet setki dzieci wraz z rodzicami przybywają na plac boju i biorą udział w zbiorowym poszukiwaniu. Niestety nie mam pojęcia, jak to wygląda w praktyce, jednakowoż dzieci, którymi się opiekuję, w parku były, coś o kolorach jajek mówiły (że niby, żeby dostać duże jajko trzeba znaleźć 5 innych, małych: niebieskie, żółte, zielone, różowe i czerwone) i wróciły zadowolone. 

Zdążyłam się też dowiedzieć, że zazwyczaj, gdy pogoda dopisuje rodzice chowają jajka w ogrodzie. W tym roku pogoda nie dopisała, mogę rzec, że nawet rozczarowała, więc z poszukiwań zostały nici i polowanie na czekoladę miało miejsce w salonie. 

Wieczorem moja rodzina spędziła czas ze znajomymi a ja poszłam spać o dziewiątej. Właściwie szaleje tu bardzo dziwny wirus, który cierpi na niedobór snu i ciepła. I padłam jego ofiarą. Jakby nie dość brakowało mi snu i ciepła w życiu, ta szuja przypięła się do mnie i tak sobie żyjemy od jakiś dwóch tygodni. Mam nadzieję, że dośpię i dogrzeję się w wiosenne wakacje. Francuzi uwielbią ferie. A ja uwielbiam je razem z nimi. Wyjątkowo potrzebuję teraz czasu. Jakoś tak zmęczyłam się swoją aktywnością.



Co do samych świąt, można przyczepić się do braku atmosfery czy braku duchowego czynnika czy braku czegokolwiek innego. Osobiście jestem bardziej typem, któremu francuski zwyczaj nie robienia nic szczególnego jak najbardziej odpowiada. Pierwsze święta, kiedy miałam spokojną głowę, choć przyznaję za sernikiem tęsknię. Resztę można przeżyć. Albo chociaż spróbować.

Ogólnie jestem zadowolona, że mogłam przeżyć coś. To uzupełnia moje doświadczenie i wiedzę, więc spełniam misję z jaką tu przybyłam. Na koniec będę maksymalnie wzbogacona w przeżycia. A na stare lata będę miała o czym opowiadać w jakimś ośrodku dla starych, zniedołężniałych, mądrych pań. 

Tym pozytywnym elementem zakończę ten wpis. Mam nadzieję, że wraz z wiosną i zarazkami nadejdzie lepszy okres dla tego bloga i sprawa z cyklem zwyczajnie wypali. 
Do usłyszenia!
M. 

2016/03/17

Printemps



żyję!
i to jeszcze jak!

Kocham Francję:
za ludzi, których poznałam.
i za tych, których poznam.
za wiosnę.
za piękne miejsca.
za manifesty na środku torów.
za restauracje.
za gramatykę.
za język.
za podróże małe i duże.
za to, że jestem tu szcześliwa.

i nie żartuję.


ostatnio prowadzę szalony tryb życia. nie śpię. podróżuję. walczę ze zmęczeniem. i spełniam się w roli fille au pair. i jestem tak obrzydliwe wręcz niemal zadowolona z tego wszystkiego, że aż nie wierzę. chyba przeszłam na jasną stronę mocy.

ze wszystkim tym, co powinnam pojawię się w czasie bliżej nieokreślonym (kwiecień). 

a od soboty podbijam Paryż!
mam nadzieję, że to co mówią o spontanicznych wyjazdach jest prawdą.







do usłyszenia!

2016/02/15

la fin de la fin du monde


czyż nie pasujemy do siebie idealnie?

Nigdy nie sądziłam, że ten dzień nadejdzie. Najwyraźniej podróże zmieniają, a mądrości House’a należy wrzucić do kosza i zapomnieć o beztroskich młodzieńczych latach.

Bowiem usycham z powodu samotności.

Nigdy nie sądziłam, że będę tak tęsknić za chłopakami (uściślam, że tymi, którymi się opiekuję). Prędzej uwierzyłabym w istnienie magii niż w to, że zatęsknię za kimkolwiek. Najwyraźniej moja samowystarczalność właśnie się wyczerpała. Na dodatek wszyscy, których tutaj znam, pojechali gdzieś i zostawili mnie na pastwę siebie samej. I bliska jestem szaleństwu. Szukam sobie zajęć, ale to trochę ciężkie i zajmuje mnie na godzinę. Brakuje mi stałego schematu dnia. Urlop to straszna rzecz. Kiedyś zostanę pracoholikiem. Jak tu na w pół leżę, jestem przekonana, że gdy dostanę odpowiednią pracę to się wykończę. I z przyczyń wielu wizja ta niezmiernie mnie raduje.

O ile będę żywa w następnym roku, bo są przesłanki, że ten stan rzeczy może się nie utrzymać.

Na dobicie moja mama stwierdziła, że Francja przygotowała mnie do założenia rodziny. Niezmiernie poprawiła mi tym humor. Koniec świata nadchodzi. Czuję to w kościach.

I gdyby nie dość było już tych nieszczęść, to moje zdrowie postanowiło pomachać mi na do widzenia i wyjechać na rajskie wyspy. Ogólnie rzecz ujmując słabo. Nie umiem radzić sobie z wszystkim naraz, tym bardziej, że odkąd jestem sama w domu to każdy sprzęt postanowił zaprzestać jakiejkolwiek współpracy. W konsekwencji mam problem ze zmywarką, ekspresem do kawy, laptopem i telefonem. Na dobitkę w sobotę musiałam użerać się z paryską restauracją, która dzwoniła dziesięć razy, żeby potwierdzić walentynkową kolację. Nie wiem czy to była jakaś niespodzianka, jeżeli tak, to wybacz. Mogłeś to inaczej załatwić.

Mój poziom malkontentyzmu osiąga poziom wieży Eiffla i czekam aż wszystko wróci do normy, bo rozmyślanie nad swoim życiem doprowadza mnie do białej gorączki. Uświadamiam sobie, jak ogromna praca mnie czeka, żeby dostrzec do punktu, jaki sobie obrałam. Nie wspominając, ile wyrzeczeń to za sobą niesie. W ramach odganiania bezczynności przeczytałam kilka pierwszych postów. Gdzieś napisałam, że nie chcę zostać we Francji na stałe. Nadal uważam, że muszę wrócić na rok do Polski, ale to co ma nastąpić później jest zaprzeczeniem wszystkich moich słów. Wszystko się pomieszało.

Uściślając: POTRZEBUJĘ, k., PRACY. 

Właściwie to zamiast siedzieć i użalać się nad tym wszystkim i myśleć o tym powinnam w końcu iść i wyrobić jakiś tam numer związany z ubezpieczeniem, zapisać się na egzamin i ogarnąć broszury. Najlepiej byłoby zrobić to w tym tygodniu. Muszę napisać list motywacyjny, ale jak go napisać bez motywacji i syntezę. Winę za niedyspozycję zrzucam na swój stan zdrowia.

Ostatnio, E. zapytał mnie czy będę martwa za rok.

chwila ciszy.

I było to śmiertelnie poważne zadane pytanie. Kiedy poinformowałam go, że mam nadzieję, że nie, oznajmił, że skoro będę żyć to pewnie będą ślepa albo głucha.
To zabrzmiało pocieszająco. Nikt nie potrafi podnieść mnie na duchu tak jak trzyletnie dziecko.

nigdy nie sądziłam, że mogę płakać trzy godziny po jednej scenie. Who, I kill ya. 


Z życia fille au pair nie mam żadnych przemyśleń. Dotarłam do takiego poziomu, gdzie wszystko jest tylko rzeczywistością i należy się z tym zmierzyć. Irytuje mnie szkoła i ludzie tam uczęszczający, jednak kto by się tym przejmował. Za rok inny wskoczą na ich miejsce. Proza życia.

Pamiętam, że miałam jakieś pytania do opracowania i przedstawienia. Jednakże, jako, że jestem mistrzem gubienia to zaginął mi plik z nimi. A że wypisywałam je jakiś miesiąc temu, to zdążyłam o wszystkich zapomnieć. Ostatnio nawet nie ma mi kto zadawać głupich pytań, więc muszę odnowić kontakty ze swoją ulubioną koleżanką. Może znowu porozmawiamy o mojej religijności, bo to szalenie frapujący temat.

Postanowiłam też nie jechać w kwietniu do Polski, bo to nie ma sensu. Trzy miesiące nie zrobią mi różnicy, chociaż domyślam się, że w międzyczasie przeżyję jakiś kryzys. Nie ma jednak takiego kryzysu, którego nie załagodziłoby kupno szminki.

Domyślam się, że nie pojawię się tu szybko. Potrzebuję nagromadzenia większej ilości informacji i spostrzeżeń. Myślę, że tak bardzo wdrożyłam się w to życie, że już nic mnie nie zaskakuje i stąd też taki burdel tutaj zapanował.

Tymczasem wracam do Calogero. Każdego dnia jestem coraz bardziej oczarowana jego muzyką. I w takich chwilach rozumiem, po co mi była ta nauka francuskiego. Ach, i chciałam tylko dodać, że większość tekstu, który się tu pojawia to ironia, więc nie ma sensu zwracać na to większej uwagi niż należy. I przede wszystkim nie brać na poważnie, bo grozi to niestrawnością. 


Pozdrawiam,
M.


2016/02/07

pour les prunes

Czasami żałuję, że magia nie istnieje i nie posiadam pióra, które notuje moje myśli. To naprawdę ułatwiłoby mi  życie, bo mam jeden bardzo ciężki problem: jestem leniwą kluchą, która odczuwa ogromny ból dupy, gdy musi usiąść i napisać to, co ma w głowie od… no, od bardzo dawna.

Wczoraj (albo piątek wieczorem) rozpoczęłam dwutygodniowe ferie. Mogłabym napisać, że się cieszę, co nie byłoby kłamstwem, ale szczerze mówiąc nie jestem też szczęśliwa z tego powodu. Ostatnio cierpię na jakiś niedostatek towarzyski i wszyscy dookoła mnie irytują, co przyczynia się do tego, że najchętniej owinęłabym się kołdrą i oglądała seriale na zmianę z filmami, to jest dopiero myśl! Wracając do wątku, to jeden tydzień na wyspanie i regenerację zupełnie by mi wystarczył. Na dodatek moja host mama niby zaproponowała mi wyjazd z nimi w góry, ale szczerze mówiąc to ostatnia rzecz, na którą mam ochotę. Przebolałam ostatnie wydarzenia, jednak nie zapomniałam i nie mam zamiaru. Nie jestem w stanie czuć się w ich towarzystwie komfortowo i gdybym potrafiła jeździć na nartach  lub na czymkolwiek innym, co sprawiłoby mi radość pewnie nie zastanawiałabym się długo nad ich propozycją. Jednakże wyjazd z nimi nie ma żadnego plusa. Nawet złamanego. Śnieg mnie nie rajcuje. Góry też nie. A tym bardziej spędzanie z nimi tylu godzin.
Dziękuję, ja naprawdę postoję.



W tym tygodniu miałam ciężki czas ze zbuntowanym trzylatkiem. W pewnym momencie zaczęłam wątpić w siebie jako au pair i w siebie jako człowieka. Host mama rozprawia tylko o tym, jakie wspaniałe były poprzednie au pair, jaką ulgę więc poczułam dzisiaj, gdy dziadkowie wyjawili wszystkie ukrywane historie z poprzednimi opiekunkami! Wiem, jestem okrutna, ale to taka ulga, gdy dowiadujecie się, że jesteście pierwszą au pair, którą dzieci zaakceptowały po tygodniu! I te dwie poprzednie, tak wspaniałe dziewczyny, przez pierwsze miesiące przechodziły piekło. Cóż, współczuję im, aczkolwiek w końcu jakiś pozytywny aspekt, który nie wtrąca mnie w otchłań rozpaczy.

I dlaczego rodzice nie mogą mnie tak rozumieć jak dziadkowie? Czasami odnoszę wrażenie, że choć widuję ich od wielkiego święta, to rozumieją mnie lepiej niż rodzice. Wprawdzie potrafię domyśleć się, dlaczego tak się dzieje, ale czy odrobina wysiłku naprawdę boli? Ok, kończę z tym, bo czasami mam wrażenie, że sama stworzyłam problem i sama się wokół niego kręcę. To tylko cztery/pięć miesięcy i kto potem będzie się tym przejmował?
Pamiętam, że chciałam tu coś jeszcze napisać, ale pamięć zawiodła mnie przy odnalezieniu konkretnych informacji. Wiem, że miał powstać typowo blogowy wpis, ale to nie pora na takie wyczyny. Pomyślałam więc, że skoro mam trochę czasu dla siebie, to kiedyś przysiądę i wrzucę tu to, co chciałam miesiąc temu.
Trzymajcie kciuki!


Mam jeszcze kilka kwiatków, które poprawiły mi humor. Moi mali podopieczni nigdy nie rozczarowują w tej kwestii. 

E. lat 3.
Wracam do domu z zajęć i przed drzwiami czeka na mnie ogromny kocur. Nie wiem, jak go przepędziłam, ale ostatecznie dostałam się do domu, wchodzę, mówię wszystkim, co mnie spotkało i oczywiście E. zasypuje mnie gradem pytań:
- Przestraszył cię?
Kiwam głową, bo ten kot  był zwyczajnie okropny. I jak się patrzył.
E. po krótkiej chwili znowu pyta:
- A on bał się ciebie?
- Nie wiem, ale chyba trochę tak.
- To pewnie dlatego, że jesteś BYTEM LUDZKIM.
Nie wiem, gdzie się nauczył tego słowa (czy tych słów), ale wbił mnie w fotel czy raczej stołek, na którym usiadłam.

A w piątek stanęłam przed poważnym zadaniem, bowiem musiałam wytłumaczyć mu, co to znaczy tęsknić. Słuchaliśmy piosenki o wdzięcznym tytule Tu vas me manquer (będę za tobą tęsknił) i padło właśnie wymienione wyżej pytanie. Topornie zabieram się do wyjaśnienia, po co ta piosenka powstała, mówiąc:
                - No więc jego dziewczyna, ukochana wyjeżdza… no gdzieś…
                E: Do Polski!
                - No na przykład…
                E: Ale po co?
                - No…żeby  pracować, bo to jest ważne… i on jest teraz smutny i chce, żeby ona tu była…
Chwila ciszy.
                E: ale ty pewnie jesteś bardzo szczęśliwa, że ona pojechała do Polski, ale powiedz mi co to znaczy tęsknić.

Zonk. Nigdy nie będę w tym dobra.

A w sobotę oglądałam z nimi Gwiezdne wojny: Powrót Jedi. Gdyby ktoś mi powiedział, że będę to oglądać i to jeszcze po francusku, uschłabym ze śmiechu. Moje życie bywa nieobliczalne.

Kończąc jednak ten radosny kącik…

Mam zamiar w końcu zrobić zdjęcia, choć przyznaję, że z takim zamiarem chodzę od października. Pora w końcu zebrać się w sobie, bo skoro teraz mam taki ból dupy, to co będzie dalej? W ramach sama nie wiem czego, dodaję zdjęcia z Rennes, bardzo ładnego miasta, dawnej stolicy Bretanii.  Co ciekawe, Rennes jest najmniejszym miastem, które posiada (UWAGA!) metro!
Francuzi, szalony naród.
Ostatnio podzieliłam się tą uwagą z dziećmi, na co usłyszałam, że  w sumie znają jedną Polkę, ale też są zdania, że Polacy są szaleni.
Dziękuję, za uwagę, dobranoc.

Wracając do Rennes to cóż mogę więcej powiedzieć… Większość czasu spędziłam w muzeum sztuk pięknych i chyba polubiłam takie miejsca. Prawdziwie wyciszające. Może zacznę chodzić do takich miejsc regularnie. W każdym razie, Rennes nie przyćmiło Nantes, jednak ma w sobie pewien urok. Pewnie jak większość francuskich miast. Poniżej kilka wybranych zdjęć, które mam nadzieję przypadną Wam do gustu.

P. Picasso Baigneuse 

Palais du commerce 

nie mam za gruszkę pojęcia, co to za obrazy i kto je stworzył... aczkolwiek klimat niezwykły 

sztuka współczesna niezmiennie mnie zaskakuje

w tym przypadku też niewiele wiem, ale jedyne co mogę powiedzieć to szalenie bretoński ten obraz

 autentyczny sarkofag! to dopiero robi wrażenie!







a na koniec opera








Do szybkiego usłyszenia!