2015/12/30

Bonne Année !



Gdybym miała wyrazić swoje natchnienie w liczbie byłoby to zero. Idealna cyfra na podsumowanie minionego roku. Nie wiem czy to z powodu mojego stanu zdrowia czy z powodu lenistwa czy może dobrobytu jaki mnie tu spotkał. Fakt jest jednak taki, że nie mam na nic ochoty. Jak się okazuje to nawet nie mam ochoty na powrót. Jak żyć?

Od początku: nie wiem czy tęsknię za Francją. W końcu nawet nie zdążyłam się zadomowić, by cokolwiek na ten temat powiedzieć. Lubię spokój w swoim życiu i otrzymuję go w Polsce. A przynajmniej jakąś jego część. We Francji nie znam znaczenia słowa spokój. A nawet jeżeli chcę go osiągnąć to okazuje się, że to nieosiągalne. Dlatego chyba boli mnie brzuch. Jak się człowiek do czegoś przyzwyczai to trudno, by nagle wszystko zmienić, że tak filozoficznie zarzucę. 

Dwa tygodnie to naprawdę nic. Jak pstryknięcie. Nie żebym znacznie cierpiała z powodu wyjazdu, ale nie powiem, że cieszy mi się twarz. Chociaż kto lubi koniec urlopu? Tak właśnie myślałam. Chociaż chyba bardziej niedobrze mi na myśl o samej podróży. Przyjazd do Polski był katastrofą. Z przykrością odmówię sobie tej przyjemności opowiadania o tym. Jestem w trakcie poszukiwań innych środków transportu, ale Francja to cholerny wyciskacz kasy, więc albo zbankrutuję albo zdechnę w autobusie. Co kto woli. 

Ciężkie czasy. 



Na dodatek, gdyby brakowało mi powodów do narzekań to nadal jestem chora. Od miesiąca boli mnie gardło na zmianę z plecami i głową. Wczoraj dowiedziałam się też, że mam anemię (po dwóch latach moja koleżanka znowu się pojawiła) i być może problemy z sercem. Gdybym była nieszczęśliwie zakochana, mogłabym powiedzieć, że mam złamane serce, ale tak to już nie wiem czy mogę się z tego naśmiewać. 

Jednakowoż przybyłam tu w innym celu. Zrobię to, co robi każdy szanujący się bloger: podsumuję miniony rok. Albo postaram się to zrobić, bo jestem słaba w streszczeniach i podsumowaniach. Niestety chaos w moim umyśle nie pozwala mi na skonkretyzowane swoich myśli. Będzie więc pewnie tak jak zawsze: lekki bałagan zakończony puentą z (uwaga brzydkie słowo) dupy. 

Rok 2015 był dziwnym rokiem. Zdobyłam tytuł licencjata, wcześniej napisałam pracę, dostałam piątkę, spędziłam wakacje w domu, wyjechałam do Francji, poznałam trochę ludzi i właściwie to tyle. Brzmi trochę nudnawo i uważam, że w gruncie rzeczy tak trochę jest. Myślę o ludziach, którzy dokonali tego co niemożliwe, o ludziach, którzy ukończyli jakieś egzotyczne wyprawy lub zrobili coś wspaniałego dla innych i dla siebie. Przy tym wypadam blado. Jednak nie można wymagać od wszystkich, że będą niezwykli. Dla mnie ten rok był w pewien sposób ważny i koniec końców bardzo dobry. 



Czy ja naprawdę jestem typowym Polakiem-malkontentem? Nawet jak mam dużo to chcę więcej. Nadeszła więc chyba pora, by zacząć wymagać więcej od samej siebie, bo inaczej daleko nie zajadę. Nie powinnam narzekać i właściwie tego nie robię. To tylko jakieś smętne miauczenie, bo jestem za bardzo rozleniwiona. Może gdybym poprawiła swoje podejście do życia, to nagle zauważyłabym jak cudownie i wspaniale bywa moje życie? Prędzej skończyłabym w szpitalu psychiatrycznym niż podjęła się takiego wyzwana. Zmiany ale umiarkowane. W końcu nie jestem jakaś szalona czy coś. 
W konsekwencji to, co chciałam napisać, to właśnie to, że ten rok był dobrym rokiem. Pełnym nowych rzeczy aczkolwiek nie żegnam go ze smutkiem. Właściwie żadnego roku nie żegnam z jakimś wielkim sentymentem, bo ważne jest to, co nadejdzie a nie to co było. Pewnie, że może niektóre rzeczy chciałabym zmienić, ale siedzenie i biadulenie nie cofnie mi czasu ani decyzji. Właściwie cieszę się z tego, co mam. Nawet jeżeli często narzekam. Ostatnie lata były dla mnie bardzo ważne i wiele zmieniły, chciałabym tylko by ta passa jakoś się utrzymała. Jestem nawet w stanie porzucić te trywialne, normalne sprawy na rzecz tej stabilizacji. W konsekwencji to byłoby naprawdę cudowne. 

Przechodząc do samych postanowień to chciałam powiedzieć, że ich nie robię. Chyba od jakiś czterech albo pięciu lat. Nie ma sensu przyrzekanie sobie, że coś zrobię skoro wiem, że słowa nic nie zmienią. Jak każdy normalny człowiek mam plany na 2016, ale nie wiem, co z tego wyjdzie. I nawet nie mam ochoty ich ujawniać. Właściwie to mam dziwnie obojętne podejście. Aż jestem w szoku. Może znowu w moim życiu zagości przypadek i w jednej sekundzie na coś się zdecyduje, a w kolejnej już to zrobię i będzie pozamiatane. Rok temu nawet przez myśl mi nie przeszło, że zostanę au pair. No dobra, może przez chwilę, ale to było tak odległe i nierealne, że sobie odpuściłam. Po co więc będę tu pieprzyć bzdety skoro za rok może się okazać, że wszystkie moje plany/marzenia/postanowienia poszły na prostytutki? 

Jedyne co chciałam tylko postanowić to:
1. Wrzucę na luz

Myślę, że jest mi to potrzebne. Chociaż nie pokładam wielkich nadziei w tym postanowieniu. Mówię to sobie pierwszy raz (bo wydawało mi się, że mam wrzucone na luz od zawsze – cóż, media kłamią) i liczę, że sobie tym mogę. Pewne sprawy trzeba zwyczajnie odpuścić, bo inaczej wrzody żołądka w wieku dwudziestu trzech lat i koniec kariery. 



Nie będę powielać błędu wielu ludzi i mruczeć o porzuceniu nałogu (nie żebym była wielkim nałogowcem, ale pewna dawka nikotyny od czasu do czasu jest mi niezbędna i jakoś z tym żyję) ani o dietach ani o poprawie relacji z ludźmi ani o zmianie przyzwyczajeń ani o rozpoczęciu uprawiania sportu. Nie lubię oszukiwać samej siebie. Ważne, że umiem dobrze oszukiwać innych, to mi w zupełności wystarczy. 

Cholernie trudno podsumowywać swoje życie. Jestem fanką robienia list, ale oszczędzę sobie tej przyjemności. Kończę 2015 z pewnym sentymentem i być może zadowoleniem, choć nie z dumną ani łzami w oczach. Właściwie uważam samego sylwestra za rzecz niezwykle głupią, ale skoro już jest to cóż, skorzystam z dnia wolnego, bo tak wypada. 

Nie wiem, co mogłabym jeszcze wymyśleć. Ani nie mam humoru na rozwijanie swoich myśli ani też na zagłębianie się w swoje życie. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że miał być to blog o byciu au pair, a wychodzi na to, że nieustannie walę prywatą. Może poprawię się w przyszłym roku, ale wątpię. Zwyczajnie jestem egocentrykiem, o, pojechałam sobie. 

W nowym roku życzę Wam, tym wszystkim, którzy odnajdują motywację, by tu zajrzeć i zapłakać, by ten rok był zwyczajnie nadzwyczajny, bo wszystko inne albo jest nieprawdziwe albo nie ma znaczenia. 




Do usłyszenia już z Francji,

M.

2015/12/18

vive le vent !




mam za sobą dziwny dzień. powiedziałabym, że równie dziwne życie, ale po co dramatyzować. miałam więc dziwny dzień i chyba nigdy nie odpłacę się S. za to, że mi pomógł. bardzo nieświadomie, ale akurat dzisiaj jestem zadowlona z jego wcześniejszego powrotu. Stefan król!

może kiedyś przygotuję post o najdurniejszych dniach jakie przeżyłam we Francji. czuję, że podbiłabym internety. 

przechodząc do meritum: jutro wracam do Polski. TAK. wracam do Polski! na dwa tygodnie, żeby nie było niedomówień. i teraz ta najdziwniejsza część. trzy tygodnie temu bardzo ubolewałam nad tym, że tęsknię, chcę wrócić na trochę etc. teraz, kiedy spędziłam godzinę w tramwaju, słuchając bardzo dobrej francuskiej muzyki, doszłam do wniosku, że nie chcę wyjeżdżać i będę tęsknić za każdą częścią tego miasta.

teraz pora na wykreowanie wniosków (uwaga, nieładne słowa): jestem pojebana. 

dziękuję. jakoś mi ulżyło. 

nie wiem, co jest ze mną nie tak. nawet nie wiem, co jest na tak, więc sprawa się komplikuje. 

niektóre aspekty mojego życia tutaj sprawiają tak silne emocje, że ciężko mi się pożegnać nawet na te dwa tygodnie. niektóre aspekty zmuszają do wyjazdu, bo mogłabym oszaleć. tęsknię za polską, jednocześnie wiedząc, że będę tęsknić za Nantes.
i wówczas nawiedza mnie myśl: a co w lipcu? jak będzie w lipcu i potem?
oszalałam!

a tak z innej beczki, to ej, kiedy minęły te 4 miesiące? 



n'inquiétez vous! przybędę przed sylwestrem, co by jakoś podsumować rok i przygotować się na następny. 

Salut! A bientot! 

ej serio, tak po prawdzie to zauważyłam, że myślę po francusku od czasu do czasu. i to mnie przeraża, bo nie jestem jedną z tych osób, co wyjadą z domu na dwa miesiące i zapominają języka, ale serio, zapominam słów! <przerażenie> 

koniec świata, tyle powiem. 

do usłyszenia!

2015/12/01

c'est encore moi



Nie wpadłam tu z niczym konkretnym. Nie palnowałam tej notki, ale skoro zalogowałam się w końcu i poświęciłam czas, by odświeżyć szablon i wprowadzić atmosferę iście świąteczną to dobra, machnę kilka słów, żeby sobie ulżyć. 

Jutro G. ma urodziny, a ja swój setny (napiszę cyframi: 100) dzień. Chciałoby się powiedzieć, jak to szybko zleciało albo o, jak ten czas leci. Nie odczułam tego. Odczuwam tylko ból brzucha, bo nie brałam leków i chce mi się rzygać. Nie sądziłam również, że nadejdzie dzień, gdy będę chciała wrócić do Polski. Chociaż na chwilę, żeby pobyć ze samą sobą w otoczeniu, które znam od lat. I nie chodzi o to, że mi tu źle, bo jest lepiej i czasami nawet więcej, ale ja chyba zwyczajnie tęskię. O tak, napisałam to. Przyznałam się do tęsknoty! <chwila ciszy>

jednkowoż, zdałam sobie sprawę, że jestem w stanie zamieszkać tu na stałe, choć to nie czas na takie wybryki. 

Trochę za dużo tego naraz; jakieś piątkowe kolacje, sobotnie kawy, spotkania na kierszamach, chodzenie po sklepach, szkoła, dzieci, nauka - przez całe życie k. nie udzielałam się społecznie tak jak teraz. a kiedy z kolei zostaję w domu nie mam czasu, żeby kwinąć palcem. jestem tak lubianą osobą, że wszyscy chcą spędzać ze mną czas. <chwila ciszy>

ostatnio namiętnie zajmuje się szukaniem nowej fryzury. i znalazłam, ale ze swoimi kłakami nie wiem, czy osiągnę oczekiwany efekt. chociaż przyznam, że ostatnio stosują techniki, które pozwalają mi okiełznać ten rozgardiasz. i ostatnio usłyszałam, że mam piękne włosy. oh, sweet lord <chwila ciszy>


ach, nawiedził mnie jeszcze pech, ale to historia na całą noc. 

wnioski są takie:
1. mam wytrzymać trzy tygodnie. to niewiele.
2. muszę przestać wydawać pieniądze, tylko po to, żeby się pocieszyć. 
3. nie mogę być wiecznie zmęczona
4. muszę wziąć się w garść
5. zacząć odliczanie


2015/11/21

Ce que tu veux



Niebawem strzeli mi tu trzeci miesiąc i chyba nie umiem tego podsumować. Przede wszystkim dlatego, że nie umiem, a po drugie dlatego, że zwyczajnie nie mam siły i chyba w przeważającej części ochoty. W sumie za tydzień mam śmieszną rocznicę i co dziwniejsze nadal o tym pamiętam. Ale to ja. O ważnych rocznicach nie pamiętam, ale tą spojrzeniowo-tramwajową zapami`etam do grobowej deski. 

Elle est pas belle, la vie? 

Ostatnie dwa tygodnie upłynęły mi na wyzywaniu laptopa i banku. Po pierwsze mam jakieś chore limity na swoim koncie i nie mogłam kupić biletu do Polski. Byłam tak rozgoryczona, że niemal rozpłakałam się nad własną klawiaturą. Gdyby nie host mama, chyba nigdy nie wróciłabym do domu na święta. Jednak przybywam ze szczęśliwą wiadomością: WRACAM! Dwa tygodnie w domu. Brzmi jak piekło w raju. 
Co do komputera. Pewnego pięknego dnia włączyłam go i okazało się, że ten cwel nie działa. Wszystkie sterowniki poszły na dziwki. W akcie desperacji i próby naprawy swojego zrujnowanego życia, przyróciłam system do pierwszego uruchumionenia. I w efekcie straciłam wszystko. Nie miałam jednak wyboru. Jak to napisałam D., byłam chirurgiem. Ucinam nogę albo ją zostawiam i pacjent umiera za tydzień. Innej drogi brak. Cóż, ostatecznie straciłam trzyletni dorobek, ale o tym nie myślę. Tabula rasa. Zaczynam od nowa. Tak jak chciałam od dawna. 



W tym momencie słucham najnowszej płyty Adele (nieskromnie przyznam, że tytuł albumu przewidziałam jakieś cztery lata temu), chciałabym napisać, że piję wino i jem ser, ale kończę z alkoholizmem i obżeraniem. Co do samego zakupu, to nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Powinnam oszczędzać, a zwyczajnie zaspokajam swoje potrzeby. Czasami po prostu myślę, że nie warto roztkliwiać się nad takimi rzeczami i zwyczajnie korzystać z życia (oczywiście w granicach rozsądku, bo ktoś musi zapłacić za szkołę). Tak czy inaczej gwiazdka przybyła dwa tygodnie wcześniej. Chociaż w moim przypadku robię sobie gwiazdkę za każdym razem, kiedy idę do French Coffe Shop. 

Kiedy trafiłam do Francji zastanawiałam się czy znajdę tu miejsce dla siebie. Jedno wyjątkowe miejsce i nie pokładałam wielkich nadziei. Aż do dnia, gdy B. zabrała mnie do najlepszej kawiarni świata. Nic już nie było takie samo od tamtego momentu. Jestem fanką O. i J. i nie wyobrażam sobie weekendu z dala od tego miejsca i bez nich! To niemal jak utraceni wujkowie, spotkani w idealnym czasie i idealnym miejscu. 

Nie wierzę w przeznaczenie. To znaczy wierzę w coś co mogłoby to przypominać, ale w konsekwencji to nie to samo. Kiedy więc rozpoczynałam swoją przygodę w Nantes zastanawiałam się, jaki jest ukryty cel tej podróży. Pomimo wszystko chciałam wierzyć, że ponad tym jest coś więcej niż tylko nauka. Czasami oczekuję od życia gromu z jasnego nieba, w tym przypadku chyba było podobnie, ale po tych trzech miesiącach lepszych dni i gorszych, odkryłam cel, który mnie tu przywiódł. Spotkałam i mam nadzieję, że nadal będę spotykać, ludzi, dzięki którym poszerzam horyzonty. Kiedyś patrzyłam na pewne rzeczy w jeden sposób, teraz patrzę i widzę o wiele więcej (ale super porównanie! Mistrz jak tysiąc dolców). 

Zauważyłam (no w końcu) postęp w umiejętnościach językowych, przepisałam się do grupy zaawansowanej i czekam na moment, kiedy będę usatysfakcjonowana (być może doczekam tego momentu w obecnym życiu). I to tyle, co do prywatnych wynurzeń. Taka jestem nudna. Nic szalonego. Dom, praca, szkoła, dom, czasami kawa i wypad na zakupy. Taka typowa czterdziestka. 
Nawet dwójka dzieci się przyplątała. 

Co do samego życia au pair to jest w porządku. Raz wkurzą mniej, raz bardziej, raz rozbawią do łez a raz rozczulą. Nie wiem, czy byłabym w stanie znaleźć lepszą rodzinę, ale wiem, że nie żałuję, że wybrałam właśnie ich. Teraz, kiedy ewidentnie zapoznali się z moją dziwną osobowością, nie mówią nic o chłopakach, nie pytają, czy wychodzę w nocy i czy mam zamiar wrócić. Wyraźnie pogodzili się z tym, że zatrudnili/przyjęli do domu takiego ponuraka.  Sama uważam, że powinni być uradowani. Przynajmniej wiedzą, gdzie jestem w nocy i że nie sprowadzę im do domu dziwnych wirusów. Serio, nie wiem, czy powinni narzekać. Ja byłabym zachwycona. Zresztą pozbędą się mnie na Boże Narodzenie, wtedy mogą do woli korzystać z wolności. Aczkolwiek nie sądzę, bym mogła zagrażać ich prywatności. Non stop siedzę u siebie w pokoju, czasami zachowuję się tak, jakby w ogóle mnie tu nie było. 



Co do dzieci to cóż, ewidentnie mnie polubiły, bo jak wytłumaczyć te częste odwiedziny w pokoju (nawet gdy mam czas wolny, nawet gdy mam weekend, nawet gdy nie pracuję, nawet gdy są rodzice w domu). Zdecydowanie nie wiem już czym jest samotność. Siadanie na kolanach, przytulaski i buziaczki też są na porządku dziennym. I ja, właśnie ja, na to przyzwalam, najmniej przytulaskowa dziewczyna na ziemi, pozwala sobie na coś takiego. Koniec świata. Standardowo po odprowadzeniu do szkoły cmoknięcie w policzek i każde w swoją stronę. Matka rodziny. Naprawdę. Czasami przerażam nawet samą siebie. 

Oczywiście między tą idyllą miewamy fatalnie dni, kiedy mam ochotę wybiec z domu z krzykiem i płaczem. Zachować się jak dziecko, którym też trzeba się zaopiekować. Ale niestety, są młodsi i to im muszę oddać pierwszeństwo. W konsekwencji, jak na dorosłego przystało, żalę się ojcu albo matce i finał jest taki, że dzieci mają karę a ja zaśmiewam się w duchu, patrząc jak rodzice starają się rozwiązać problemy wychowawcze. Jednakże, prawda jest taka, że  jestem tylko opiekunką i host mum i host dad muszą być świadomi tego, co się dzieje w umysłach ich dzieci. Zresztą dzieci też traktują mnie jak starszą siostrę, więc nie pozostaje nic innego jak naskarżyć. Proza życia. 

Reasumując: podjęłam w życiu bardzo ważną decyzję. Myślę, że jedną z ważniejszych, ale to chyba nie pora, by o tym pisać. Przede mną jeszcze wiele miesięcy, by być tego pewną. Nie mam pojęcia, co się wydarzy po drodze, jednak zrobię wszystko, by do tego dotrwać i dostać to, czego chcę. Ostatnio dość często udawało mi się dosięgnąć swoich marzeń, więc liczę, że tym razem też dam radę. No bo serio, oprócz mnie samej nic nie stoi mi na przeszkodzie (i koniec końców mam nadzieję, że nie stanie, bo to byłoby śmieszne i niemal że nierealne). Właściwie ostatnio godzę się z pewnymi aspektami swojego życia; nie wiem jednak czy powinnam rozpaczać, bo czy ostatecznie właśnie nie tego chciałam? 

Och, jak sentymentalnie się nagle zrobiło. 



Wyżej pisałam, że nie piję już alkoholu. Cóż. Kłamałam. W końcu everybody lies. Swoją drogą już od dawna chcę wrócić do dr. House’a. Czasami brakuje mi czasów, gdy oglądałam go z zapartym tchem, chociaż wiem, że moje obecne życie jest o wiele lepsze od tamtego. Ja jestem lepsza. Taki sobie komplement sprzedam. 

Ach, i tak! Postanowiłam zrobić tatuaż! B. pójdzie ze mną, więc mam trochę mniej strachu. I chciałam pamiątkę z Nantes na całe życie, więc voila! La solution! Czekamy jednak do maja, żeby zebrać fundusze i znaleźć ostateczny pomysł. Zresztą uważam, że pobyt tutaj zasługuje na coś niezwykłego i szalonego. Bo jak nie teraz, to kurwcze kiedy? Ta, kolejna dewiza życiowa. 
Ostatnio miałam okropny okres. Moja choroba dała o sobie znać. Nie lubię tych okresów apatii. Teraz jednak, mam trochę spokoju, mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Może nie wybitnie spełniona, ale szczęśliwa, tak zwyczajnie, ale czy nie do tego dążyłam? Czasami warto coś poświęcić. I w gruncie rzeczy nie potrzeba mi wiele. 

Tym pozytywnym akcentem kończę swój wywód, licząc, że odnajdę jeszcze motywację i inspirację, by na nowo zacząć pisać (nie tylko tutaj). 

P.S. Adele jest cudowna! Gorąco polecam „25”. Nie żałuję ani jednego centa wydanego na jej płytę.

Do szybkiego usłyszenia!
M. 

2015/10/31

y aller mollo

Pomijając fakt, kiedy to opublikuję to:

jest czwartek, prawie północ, wypiłam chyba za dużo ohydnego wina, które męczę czwarty dzień i zmęczyć nie mogę, dzieci właśnie wróciły po całych jedenastu dniach nieobecności. i muszę przyznać, że trochę mi ich brakowało, chociaż nie wiem czy to nadal ja czy już alkohol przejął nade mną kontrolę i stałam się sentymentalnym wrakiem. 

podczas tych jedenastu dni robiłam wiele rzeczy. ogólnie nie siedziałam na dupie, jak to zawsze w moim życiu bywało. otwieram się towarzysko, chociaż nie tak jakby moi hości tego chcieli. jednak chciałam zaznaczyć, że bardzo się cieszę, że to właśnie na nich trafiłam. matko, nie wiem czy głupi zawsze ma szczęście, ale musiałam naprawdę mieć go ogrom, skoro udało mi się ich znaleźć. a piszę to, bowiem całkiem niedawno poznałam historię innej au pair, która zmroziła mi krew w żyłach. i co gorsza takich jak ona jest naprawdę wiele i to mnie przeraża. dlaczego ludzie to zwyczajni wykorzystywacze i oszukiści

wracając do tematu (z francuska revenons à nos moutons) to podczas tych jedenastu dni zwiedziłam urokliwe miasteczka i nareszcie znalazłam dwie minuty, by zrobić zdjęcia. chociaż doskonale zdaję sobie sprawę, że kompletnie nic nie odda uroku tych miejsc. na dodatek kiepski ze mnie fotograf. lata mojej świetności minęły na zawsze i pozostaje liczyć na to, że praca z photoshopem nieco ubarwi te szare fotografie. tak czy inaczej przybywam z dawką nowych zdjęć, licząc w duchu, że choć w jednej czwartej przekażę wam swój zachwyt. Francja to zwyczajnie piękny kraj, który skrywa wiele cudownych miejsc. jedyne co mnie boli to serce, gdy patrzę, jak drogie są bilety. cóż, czasami nawet dla piękna człowiek nie może się poświęcić, no ale mniejsza. nevermind. 

niewiele się wydarzyło w moim życiu przez te minione dni, a więc odpuszczę sobie pieprzenie smętów. choć wiem, że to jedyne co mi pozostało w moim szarawym życiu. liczę, że zdjęcia wynagrodzą brak mądrego, zabawnego tekstu <ironia off

PS. zdjęcia można powiększyć, klikając na nie!
udanego oglądania!


Clisson - włoskie miasteczko we Francji, pourquoi pas? niestety nie zagłębiłam historii tego miejsca, bo zwyczajnie jestem leniwą kluchą. Zainteresowanych odsyłam do Internetu i być może sama się tam wybiorę, bo trochę wiocha nie wiedzieć o co chodzi w tej ich zabudowie. 

Clisson
wąski uliczki to klasa sama w sobie!

Clisson - ciąg dalszy

ani im ani tym bardziej mnie wąskie uliczki nigdy się nie nudzą

a to miejsce, w którym bardzo chciałam coś zjeść, a które zamknęli do końca października. potwory!

 ok, to chwila na przypomnienie sobie polskiej nazwy... kaplica! tak, to była właśnie kaplica i chyba jej druga część nadal służy mieszkańcom. nie wiem dokładnie, bo jak wszystko tamtego dnia i kaplica była zamknięta. 

 francuska, złota jesień! 

ulica....

.... i ulica. chyba zajmę się ulicznym fotografowaniem
 przyznam, że ten widok na żywo robi ogromne wrażenie. wtedy dopiero poczułam się jak we Włoszech
 W sumie to mogłabym wcisnąć kit, że byłam we Włoszech. 

 trochę rzeki, żeby nie zanudzić nikogo kaplicami i ulicami

trochę zamku, bo to przecież Pays de la Loire 

trochę katedry, żeby zachować włoski styl

i trochę słońca, bo potem lało tak, że szkoda się rozpisywać

najlepszy moment wyprawy!

zamek, którego nazwy nie znam, ale zapewne można poszukać w Internecie

i na koniec - ulica, od której zaczęłyśmy naszą świetną przygodę.

Co do samego Clisson to dowiedziałam się od pewnego miłego młodego człowieka, że w czerwcu organizowany jest tam festiwal heavy metalu. podziękowałam za zaproszenie, bo obawiam się, że zostałam oddana w ofierze albo stratowana przez tłum dzikich fanów jedzenia kotów. chociaż przeglądając zaproszone osoby z ubiegłych lat, to być może odnalazłabym się na 2-4 koncertach. tak czy inaczej, nie mam zielonego pojęcia, jak taki festiwal może wpisywać się w tak spokojne miasteczko. 

A teraz Nantes! Nie mam wielu zdjęć. Obiecałam sobie w tamtym tygodniu, że dopełnię moje blogerskie obowiązki i w końcu dostarczę tu kilka ciekawych zdjęć, ale coś mi nie wyszło. za bardzo skupiłam się na rozmowie i uciekaniu przed jakimś dziwnym natrętem, żeby myśleć o robieniu zdjęć. takie wielkomiejskie życie, że aż głowa boli.

Galeria Lafayette, polecam osobom, które nie wiedzą, co robić z pieniędzmi. nawet ubrania mnie nie powaliły, ale to chyba dlatego, że jestem zwyczajnie zgorzkniała. 

 a to chyba ulica przy Lafayette, ale nie jestem pewna. moją uwagę zapewne przyciągnęły światełka. 


Place Royale, jak widać po torbach, właśnie mamy sobotę i Francuzi wybyli na prawdziwe zakupowe szaleństwo. Główna ulica na Commerce przypomina mi zawsze Pokątną z Harrego Pottera. Ludu tyle, że jeszcze sów i ropuch brakuje.  


to teraz kolejna mała mieścina na obrzeżach Nantes - St-Luce-sur-Loire (pomijam fakt, że żadnej Loary tam nie ma, skąd więc nazwa? zagadka życia!)  Przyjemna wycieczka, bo za bilet nie płacę nawet grosza, a właśnie takie wyprawy cieszą mnie najbardziej!

jedna większa atrakcja, ale nie narzekam - zamek, który teraz służy za urząd miasta


może nie robi takiego wrażenia, jak inne zamki/pałace/inne stare budynki, ale warto zainteresować się tym, co mam pod ręką

i teraz największa niespodzianka całej 15minutej wyprawy! Przez moment mój mózg nie potrafił się odnaleźć i usilnie wysyłał mi sygnały, że jesteśmy w Polsce. Nie mam pojęcia jak Francuzi odczytują nazwę ulicy, ani dlaczego zdecydowali się na taką nazwę, jednak taki widok wzbudza ogromną radość. nawet w takim ponuraku jak ja. 

a to ja, a raczej moje stopy. pełen relaks. i widoki z okna. miałam inne zdjęcia, ale zaginęło w akcji.
take it easy. 


Nie mam nic więcej, choć może to i lepiej. W najbliższych tygodniach nie planuję wielkich wycieczek, bo przez te dwa tygodnie wakacji zwyczajnie się zrujnowałam. Smutek i niedowierzanie. Chciałam tylko jeszcze dodać, że bardzo polubiłam dziadków G. i E. Wspaniali ludzie! Spędziliśmy kilkanaście cudownych godzin i będzie mi ich brakować. Atmosfera z nimi była zupełnie inna niż na co dzień. Może jednak zdecyduję się na ferie w ich górskim domu, a co tam. W sumie to pewnie tylko się połamię na stoku, nic wielkiego. 

Za błędy w tekście przepraszam. Zwyczajnie śpieszę się na spotkanie i źle obliczyłam czas. Tak, tak, życie towarzyskie kwitnie jak cośtamcośtam. 

To byłoby na tyle właściwie. Od poniedziałku wracam do życia. Koniec bujania w chmurach. 

Do usłyszenia, 
M.

2015/10/20

un peu maudit


Tak się zbieram i zbieram i wacek z tego wychodzi.

U mnie w porządku.

Wciąż żyję.

Niedawno całkiem jarałam się, że minął miesiąc od mojego przyjazdu tutaj; teraz minie drugi miesiąc i już nie mam się czym jarać. Chyba chciałabym czegoś więcej, ale albo to ja mam zaburzenia percepcji albo zwyczajnie jestem głupią zwierzyną.

Od czasu do czasu zwiedzam miasto i okoliczne miasteczka. Wyłowiłam kilka sympatycznych miejsc, ale los chciał, że baterie w aparacie postanowiły skończyć nasz związek i jestem w trakcie poszukiwania nowych. Zważając na moją organizację, dzień zakupu nadejdzie w dalszej nieokreślonej przyszłości.

Obecnie rozpoczęłam dwutygodniowy urlop. Właściwie powinnam być zadowolona, ale siedzenie z host rodzicami w domu przez większość dnia + spożywanie sam na sam z nimi obiadu nie należy do moich lubionych rozrywek. Oczywiście są fantastycznie uprzejmi (i tak dalej), ale osobiście czuję się niezręcznie. Z chłopakami atmosfera jest luźniejsza a i czasami rzucą jakąś głupotę i człowiek się pośmieje. W niedzielę czułam się jak na stypie.



Poznałam już dziadków. Bardzo sympatyczni. Tak samo w każdym przypadku. Muszę nawet przyznać, że z babcią rozmawiało mi się bardzo dobrze. Chyba jeszcze z żadnym francuzem/francuską nie rozmawiało mi się tak dobrze i naturalnie. Przy okazji zebrałam trochę komplementów i się poczerwieniłam, więc tak, rodzinnie na maksa.

Sobota upłynęła towarzysko. Cały dzień spędziłam z dziadkami, dziećmi, byłą au pair i jej chłopakiem (oczywiście francuzem, bo jakżeby inaczej). Moja rodzina, odpuściwszy sobie nadzieje na nocne wyjście, doznała prawdziwego szoku, gdy oznajmiłam im, że tego wieczora nie spożyję z nimi kolacji. Myślę, że byli w takim szoku, że nie potrafili nawet tego skomentować. Jednak standardowo kazali mi szukać chłopaka. Chyba popadną w rozpacz, kiedy w moim sercu nie pojawi się francuski przystojniak. C'est la vie jak to mawiamy z host mamą. W pewnym momencie staje się to jednak już irytujące. Oczywiście mam doskonały powód do żartów z samej siebie, ale to nie zmienia faktu, że ileż można wysłuchiwać tego samego? A co gdybym była lesbijką? W sumie ciekawe, czy kazaliby mi szukać francuskiej dziewczyny. Dobra, jednak nie będę eksperymentować z hostami. Myślę, że moje dziwactwo nie powinno przekroczyć pewnych granic.



W ostatnim czasie poczyniłam kilka obserwacji, co do obecności au pair w życiu rodziny i rodziny, która potrzebuje takowej opieki. Czasami zastanawiam się, czy nie zostałam wybrana tylko dlatego, że Pani Mama nie miała czasu, żeby przeglądać wszystkie nadesłane CV. Bo nie mam ani doświadczenia, ani specjalnego daru przekonywania, ani nie jestem cudownie uprzejma i otwarta, i czy oni naprawdę szukali takiej mnie? Z drugiej strony wiem, że dzieci są dla nich ważne i nie oddaliby ich w złe ręce, ale jednak gdzieś pomiędzy wszystkim wiem, że był to wybór na gorąco: ok, szybko odpisuje, komunikuje się każdego dnia, mama jest nauczycielką, o, jest Polką, nie mieliśmy nikogo z unii europejskiej i byłam w Polsce kilkanaście razy, no dobra, studiuje, ok, bierzemy! Tak to sobie wyobrażam.

Moi host rodzice są ludźmi wyjątkowo zajętymi. Pani Mama często podróżuje, tata wychodzi do pracy o siódmej i widzi dzieci dopiero o 19:20. Kiedy mama jest w domu, zazwyczaj je jeszcze z chłopakami śniadanie, jednak wraca później od ojca. Nie twierdzę, że są złymi rodzicami, bo moim zdaniem tej roli są fantastyczni, ale niemniej jednak przykro mi czasami, gdy dzieciaki od rana pytają mnie, co z mamą i tatą, albo wrzeszczą, że ciągle ja ich ubieram, a chcą żeby zrobił to w końcu rodzic. W rodzinie takiej jak moja (a podejrzewam, że trochę we Francji ich jest) nie może obejść się bez pomocy. Nie ma szansy, by którykolwiek z rodziców mógł się zaopiekować dzieckiem podczas dnia. Raz jeden z chłopców zachorował, a ja nie mogłam go odebrać ze szkoły i się nim zając, więc Pan Tata przybył na ratunek wraz z 3 kartonami papierów, które musiał skończyć. Przynajmniej tyle, że mógł je tu przytargać. No, mniejsza z tym. Zmierzam do tego, że rozumiem te dzieci; wkurza mnie, gdy krzyczą i są okropne, ale każdego roku poznają nową osobę, zupełnie inną, która spędza z nimi niemal każdy dzień. Z jednej strony całkiem fajnie, nowa kultura, nowa osobowość, nowe możliwości, ale to wciąż ktoś obcy. Nie dziwi mnie już więc, dlaczego traktowały mnie jak intruza i nadal czasami to robią. Na ich miejscu byłabym taka sama albo gorsza (znając mnie).

Potrafię zrozumieć i rodziców i dzieci; robienie kariery nie wyklucza posiadania rodziny. A jeżeli stać ich na au pair, to świetnie, że potrafią jakoś pogodzić swoje ambicje. Dzieci, oprócz tych rzadkich chwil, są normalnymi dziećmi (nie zauważyłam żadnych skrzywień) i obcują z mieszkanką kulturową, co zaowocuje w przyszłości dużym progiem tolerancji i myślę, że też wiedzy. Być może teraz nie, ale za kilka lat odwiedzą kraje, o których opowiadają im ich opiekunki i przypomną sobie te dobre chwile. Chłopaki mnie irytują, czasami naprawdę mam ochotę gdzieś ich zamknąć, ale z drugiej strony trochę mi ich już brakuje. Tylko może czasami mogliby się zwyczajnie słuchać.

Trochę nieogar u góry wyszedł, ale trudno. To co chciałam przekazać to właśnie to, że bycie au pair pozwala spojrzeć na życie rodzinne z innej perspektywy. Obserwuję dwie strony tego procesu i dochodzę do wniosku, że można połączyć karierę i rodzinę (nie żeby ta rodzina nie ucierpiała, ale mimo wszystko dzieciom niczego nie brakuje i za sprawą tych zarabianych całymi dniami pieniędzy mają życie na dobrym poziomie i przy tym rozwijają się na wiele kierunków). Jednak podobno pieniądze nie załatają tych chwil bez rodziców. Chociaż w gruncie rzeczy nie uważam, że tracą bardzo wiele. Wieczory w końcu spędzają na czytaniu książek albo na grach i rozmowach. W sumie, czasami naprawdę podziwiam moich hostów. Dookoła wszyscy mówią o babysittingu i tak dalej, a ja tego nie doświadczyłam. Ostatecznie uważam więc, że host rodzice robią wszystko, żeby nadrabiać stracony czas.

I tak nie wyszło jak chciałam, ale dobra. Pieprzyć moje zamiary.



Pochwalę się jeszcze, że moja host family dała mi prezent urodzinowy, który mnie bardzo ucieszył i za który mogłam stać się posiadaczką cudownych perfum. Szkoda, że nie mam urodzin co miesiąc. Nawet moi rodzice dali mi o wiele większy prezent niż zazwyczaj (wniosek? wyprowadzić się na drugi koniec świata). W ogóle ostatnio przesadziłam z zakupami i chyba muszę zacząć oszczędzać. Nie wiem, jak to zrobić, a bank, który nadal nie przysłał mi karty do bankomatu, wcale mi tego nie ułatwia. Miałam zamiar kupić tylko 2 bluzki, a wyszłam z trzema, spodniami, koszulą, opaskami do włosów, kosmetykami, szminkami i innymi bzdetami. Jak tak dalej pójdzie zostanę bankrutem. Więc apeluję, przyślijcie mi tą pieprzoną kartę!

A, bo zapomniałam napisać. Założyłam konto! Czekałam i czekałam, w sumie bałam się iść do banku, ale w konsekwencji było w porządku. Zrozumiałam pana i pan zrozumiał mnie. Spotkaliśmy się aż dwa razy, bo jakżeby wszystko mogło się skończyć za jednym razem i bez problemów. Francuzi to straszni biurokraci, gorsi niż w Polsce! Żeby otworzyć konto, najzwyklejsze konto! musiałam mieć stertę papierków. Chore. Po prostu chore. A teraz czekam już od tygodnia na kartę, bez której nie mogę wpłacić swoich milionów na konto. A mając je przy sobie, wydaje je w takim tempie, że niedługo stracę to, co odłożyłam na szkołę.

[aktualizacja: kartę mam. musiałam się pofatygować do banku ;< jednak wciąż czekam na kod]

Bieda z nędzą. Kiedyś przeczytałam, że au pair to tak naprawdę au poor. I teraz nie mogę się nie zgodzić. Au pair to biedna mysz i tyle. Chociaż w sumie to, że narzekam to grzech. Inni mają gorzej.
Tym pozytywnym akcentem zakończę swoją wypowiedź. Chciałabym mieć większą inspirację do pisania, ale tak się składa, że nic mnie nie inspiruje ostatnio. Nawet spać w nocy już nie mogę. Tak właśnie zaczynam urlop. Pełna energii i oby tak dalej <ironia off>.


na koniec dodam pioseneczkę:
voila!


Do usłyszenia,

M. 

2015/10/03

ça ne fait rien


ołki dołki. wiedziałam, że ten moment w moim życiu nadejdzie i nie zdołam tego zatrzymać. ale czego ja się po sobie spodziewałam?

Pierwsze emocje opadły. Mam co ze sobą zrobić. Moje zainteresowanie blogiem więc zwyczajnie spadło. Nadal chcę tu pisać i dzielić się (choćby ze sobą samą) moimi wrażeniami, ale albo
a) jestem zmęczona
b) nie mam czasu
c) muszę odrobić pracę domową
d) muszę się uczyć
e) jestem zmęczona, nie mam czasu, chcę coś zrobić, ale nie wiem czy nadal chcę
f) po prostu jestem zwykłym leniem (jeszcze nie śmierdzę, bo staram się myć codziennie)

Ostatnie dwa tygodnie były całkiem towarzysko spędzone. Pewnie dla mojej host family to się nie liczy, bo nie byłam na dzikich potańcówkach, ale niemniej jednak spędzałam z nimi tylko wieczory, więc o co kaman?

Właściwie moja host family szuka mi chłopaka. Skoro uważają, że to rzecz, która dopełni moje szczęście to niech dalej szukają. Zapewne im się to uda (och, ja, taki sceptyk). Nie mam zielonego pojęcia, co oni mają z tym francuskim chłopakiem, ale przeżyję i to. Ach! A może to dlatego, że ich poprzednie au pair zawsze znajdowały sobie chłopaka i to taka tradycja? Będę musiała to przerwać. 
Tak, znalazłam sobie w życiu cel. Jakbym serio musiała się wysilać. No ale. Nevermind. 



Poprzedni weekend był pod wieloma względami fenomenalny. Oczywiście standardowo zapomniałam zabrać ze sobą aparatu, a mój telefon, nie żaden iphone, nie umie robić ładnych zdjęć, więc zostałam na lodzie (albo wodzie, to lepsze słowo) i niestety nie przybywam z żadnym pięknym obrazkiem, a szkoda! Pornic jest piękny! A szczególnie plaża poza miastem. Poczułam się jak na południu Francji. Naprawdę trzydzieści kilometrów i ocean mogą zmienić wszystko.

Co do typowego życia au pair... Oczywiście bywały lepsze i gorsze chwile. Niestety tak przedstawia się życie au pair i po pewnym czasie nikt już nie zwraca uwagi jak trudny był miniony tydzień. 

Wychodzę z założenia, że było minęło i jedyne co muszę zrobić to przyzwyczaić się do swojego żywota. Nie jest on wprawdzie najgorszy. Słuchając czasami historii innych au pair cieszę się, że u mnie zdarzają się tylko jakieś niewinne pogryzienia albo bójki, które kończą się jedynie ugryzieniem w mały palec u stopy. Dzieci to tylko dzieci. A że czasami odbija im szajba to cóż... dorośli i tak są bardziej skomplikowani.



Najgorsze rozczarowanie ostatnich dni to ceny ubrań i butów. Ceny są tu piekielne! Oni naprawdę są okrutni, a zważając na skromne pieniądze au pair, włos jeży się na karku, gdy człowiek chce kupić jedną małą rzecz. Jako że postanowiłam zakupić szminkę, udałam się do zwykłego sklepu z kosmetykami i jak szybko weszłam tak szybko wyszłam. Serio? Zwykły sklep a ceny jak w ekskluzywnym butiku? Cóż, poczekam na lepsze czasy. W końcu nie potrzebuję ani szminki, ani spodni, ani tym bardziej butów, w których zakochałam się od pierwszego wejrzenia, a które kosztują tyle ile moja tygodniówka, ani bluzki. Po co komu zakupy jak można kupić papierosy i kawę?
Poziom stresu w moim życiu zmusił mnie do powrotu do nałogu. Biję się w pierś i staram się palić mało, ale czasami to tak trudne. A jeżeli zdjęcie cudownych butów nie przekonuje mnie to porzucenia nałogu, to naprawdę przekroczyłam jakąś linię. Chociaż pewnie wyolbrzymiam. Jak zawsze. W końcu to ja. A tak swoją drogą facet w tabac'u powiedział mi dzisiaj, że we Francji nie istnieją L&M slim (?!). Pewnie mają na to inną nazwę. Okej. przeżyję. 



Dzisiejszy dzień spędziłam równie przyjemnie. Moje życie towarzyskie naprawdę się rozwija. I nie ma w tym cienia ironii. Sama jestem zaskoczona i czasami zastanawiam się, jak do tego dopuściłam, ale korzystam póki mogę. Nigdy nie wiadomo, kiedy znudzi mi się takie ciągłe spędzanie czasu poza domem. W ogóle wezmę udział we francuskim chrzcie! Wprawdzie w maju i to nadal wiele czasu, a nie mam pewności jak rozwinie się mój pobyt tutaj, jednak na chwilę obecną obstaję przy tym, że wezmę udział w takim wydarzeniu religijnym! Francuska wieś, mnóstwo dzieci, rodziny i rozmów. O tak, zdecydowanie o tym marzę. Chociaż to bardzo miłe, że jestem zaproszona i właściwie nie ma mowy, żeby mnie tam nie było. Czy oni serio traktują mnie jak członka rodziny?

Bo ogólnie uważam, że to gadanie o byciu rodziną i tak dalej to po prostu bujda. Możemy tak sobie mówić, ale prawda jest taka, że oni są dla mnie obcy, ja dla nich też a to że jesteśmy dla siebie mili to jakby naturalne i poniekąd wymuszone. Mieszkam z nimi, więc chcąc nie chcąc pojawia się jakaś więź, ale nie przesadzajmy z tym. To miłe, kiedy spędzamy razem czas i czujemy się z tym dobrze, ale mimo wszystko nie czuję się jak członek rodziny, co jakoś nie sprawia mi wielkiego smutku. Chociaż dzieci traktują mnie jak siostrę. Serio! Do takiego stanu doszliśmy.

Ogólnie rzecz ujmując nadal miewam myśli, żeby spakować swoje rzeczy do walizki i wieczorem uciec. Ale to chyba naturalne. Jakby na to nie spojrzeć to tylko miesiąc. Nadal się uczę jak funkcjonować w domu, jak się zachowywać i jak radzić sobie z dziećmi. Daję sobie czas. Właściwie bardzo lubię, wręcz uwielbiam chodzić na zajęcia z francuskiego, więc to ciągle mocno trzyma mnie we Francji. Teraz wiem, dlaczego wszyscy zachwalą Francophonie i jestem dla szkoły w stanie spędzać to trzydzieści minut w jedną stronę w tramwaju. Kto by pomyślał, że polubię szkołę!

No. To chyba koniec. Nie mam pojęcia, co jeszcze mogłabym napisać. Ciężko ubrać nagle w słowa minione dni, bo to zawsze wiąże się z całą gamą emocji. Od rozpaczy do radości i na odwrót. Emocjonalny rollecoaster.

Na koniec zarzucę czymś słodkim. Otóż, w tym tygodniu robiłam pierogi. Mniejsza dlaczego, bo to odrobinę za bardzo dla mnie skomplikowane, więc oszczędzę wam i sobie tego mało przyjemnego wtrącenia. Nadszedł czas, gdy moje starsze dziecię zasmakowało tego rarytasu. I tłumaczę mu powód zrobienia pierogów, a on na to:
- Nieważne czy będzie im smakować, dla mnie są pyszne i cudowne, i to powinnaś wiedzieć.

Moje serce niemal pękło z dumy. I pomijam fakt, że potem to on zjadł moją kolację i tyle po pierogach. Ważne, że mu smakowało. The end.



Mam nadzieję, że podczas mojego przyszłego urlopu (a to na moje (nie)szczęście za dwa tygodnie) odpocznę na tyle, że zdołam przybyć tu z czymś naprawdę sensownym i nareszcie zrobię satysfakcjonujące mnie zdjęcia. Nantes jest piękne i wypadałoby nareszcie podzielić się tym ze światem.

Do zobaczenia,

M.

2015/09/22

Ça ne changera pas

I gdzie ty jesteś w tej Francji, co?

TAK. ZDECYDOWANIE. Mija miesiąc odkąd wyruszyłam do Francji i jedyne co mam do powiedzenia to ALE JAK TO?

Czasami chciałabym, żeby był już czerwiec. Siedzę przed laptopem i jedyną myślą jest to, że chciałabym, by koniec mojej obecności tutaj właśnie nadszedł.

Czasami zastanawiam się, jak poradzę sobie, gdy wrócę do Polski i skończę swoją przygodę. Mam wrażenie, że powrót do normalności będzie niesłychanie trudny i popadnę w jakąś depresję.
A czasami zwyczajnie nie wyobrażam sobie momentu końca. Ale jak to? Koniec takiej super przygody? Przecież będę za nimi tęsknić!

Czasami zastanawiam się, czy kiedykolwiek nauczę się normalnie mówić po francusku. Bezbłędnie, bez zastanawiania i naturalnie. Może jestem zwyczajnie za głupia, by  przekroczyć jakąś granicę i to dziesięć miesięcy, które mam z założenia tu spędzić, nic nie zmienią?

 No i co ja wtedy zrobię?

A czasami myślę sobie, że już zrobiłam postępy, a więc o co mi właściwie chodzi? Przecież nic nie zmienia się z dnia na dzień.



Minął miesiąc. Nie umiem go podsumować. Nie wiem, czy moje umiejętności językowe ruszyły naprzód albo czy w ogóle się obudziły. Może one wcale nie istnieją, kto to może wiedzieć. Już mnie mdli od tych zapewnień i gadania, że początki są trudne. No są. Wprawdzie nie z tych powodów co u wszystkich, no ale nie jest łatwo. Może ja naprawdę powinnam iść do psychologa albo jakiegoś innego specjalisty? Bo albo to ja jestem naprawdę dziwna albo to ludzie, chociaż to pewnie ja. Każdy wariat mówi, że to nie on a świat. Zazdroszczę całą sobą ludziom, którzy są pewni siebie, wiedzą, co robić w danej sytuacji, potrafią reagować na każde wydarzenie tak jak należy i na dodatek nigdy nie odczuwają stresu z błahego powodu. Ta zazdrość mnie chyba zeżre za moment. Jak można takim być? I co zrobić, żeby takim być i właściwie skąd się wzięłam taka ja?

To pewnie ten uraz głowy sprzed ośmiu lat. Tak, to zdecydowanie to.



Właściwie jestem pozbawiona czasu i na dodatek jestem okropnie leniwa. Wprawdzie nie szastam wolnymi minutami na prawo i lewo, ale mimo to znajduję czas na głupoty a na naukę cóż... muszę zrobić prezentację, spisać słówka i najlepiej je jeszcze przyswoić, a jedyne co tak naprawdę robię to rozmyślam nad tym, czy uda mi się wyjść gdziekolwiek w ten weekend. Niestety to nie pomaga w samodyscyplinie. Właściwie skoro jestem tak nieogarnięta z planowaniem czegokolwiek, to znaczy, że bardzo dobrze się tu czuję. O ironio. Jak nie wiem, co ze sobą zrobić to znaczy, że wkraczam na właściwe tory. Owszem, raz bywa lepiej raz gorzej, czasami chcę umrzeć a czasami rozpiera mnie energia i radość. W sumie to sama nie wiem, nad czym się użalam. Nawet i ja siebie już nie rozumiem.

Nie chcę już rozpisywać się na temat swojej rodziny i dzieci, bo właściwie nie wiem, co mogłabym tu napisać. Ostatnio było odrobinę trudniej, bo dzieci chorowały i swoją frustrację czasami wyładowywały na mnie, a teraz opiekuję się tylko najmłodszym chłopcem, bo drugi jest w szpitalu (długa historia, ale wszystko wróciło do normy i niebawem do nas wróci) i doprowadziłam do tego, że E. jest wyjątkowo posłuszny i miły dla mnie. Wczoraj wieczorem przyszedł dać mi buziaka na dobranoc i zapytał czy może ze mną spać. Nie żebym była typem wielce rozczulającym się nad takimi sprawami, ale ten gest był wyjątkowo słodki. Myślę, że te dwa dni spędzone w swoim towarzystwie pomogły nam w lepszym poznaniu i zaakceptowaniu. Chociaż pewnie jutro i tak da mi w kość, i taki będzie finał. Zawsze tak jest!

a moje dzieci nadal tego nie ogarniają. 

Mój najmłodszy podopieczny zapałał również miłością do Polski! Zapewnia mnie każdego dnia, że odwiedzi mnie w Polsce i nauczy się polskiego. Niebawem zaczynami naukę! Już umie się przedstawić i przywitać, ha! taka jestem dobra w te klocki !

Co do mojego życia towarzyskiego to no cóż, zauważam tendencję spadkową (jakby się dało taką osiągnąć kiedy sprawa jest zerowa), ale to przede wszystkim za sprawą minionych wydarzeń. gdybym nie była psychicznie chora, to jeszcze coś by się wykluło, no ale jestem. taki pech. mam za to świetne plany na weekend i błagam okrutny los, by okazał mi łaskę.
Podsumowanie czegokolwiek nie ma sensu, bo niby co może się zmienić w miesiąc. Może przed świętami będę w stanie cokolwiek tu napisać. Może wtedy dostrzegę diametralne zmiany. Och, byłoby cudownie!

O matko, co to był za pierwszy odcinek dziewiątego sezonu! Już teraz zastanawiam się, jak przeżyję odejście Clary i zakończenie sezonu. to okrutne, że wszystko ma swój koniec. 

Właściwie w dzisiejszym poście miałam napisać o obserwacjach jakich poczyniłam będąc au pair. Takie słodko-gorzkie wnioski na temat rodziców, którzy decydują się na au pair i ich pracy oraz obowiązkach rodzinnych, jednak nie mam ochoty na takie wynurzenia. Może za kolejny miesiąc, gdy spostrzegę kolejne, ciekawe zachowania, uda mi się wyskrobać coś dłuższego. 

Trzymajcie kciuki! Może w przyszłym tygodniu zasypię was cudownymi zdjęciami z nad oceanu!
Do usłyszenia,
M.