2015/10/03

ça ne fait rien


ołki dołki. wiedziałam, że ten moment w moim życiu nadejdzie i nie zdołam tego zatrzymać. ale czego ja się po sobie spodziewałam?

Pierwsze emocje opadły. Mam co ze sobą zrobić. Moje zainteresowanie blogiem więc zwyczajnie spadło. Nadal chcę tu pisać i dzielić się (choćby ze sobą samą) moimi wrażeniami, ale albo
a) jestem zmęczona
b) nie mam czasu
c) muszę odrobić pracę domową
d) muszę się uczyć
e) jestem zmęczona, nie mam czasu, chcę coś zrobić, ale nie wiem czy nadal chcę
f) po prostu jestem zwykłym leniem (jeszcze nie śmierdzę, bo staram się myć codziennie)

Ostatnie dwa tygodnie były całkiem towarzysko spędzone. Pewnie dla mojej host family to się nie liczy, bo nie byłam na dzikich potańcówkach, ale niemniej jednak spędzałam z nimi tylko wieczory, więc o co kaman?

Właściwie moja host family szuka mi chłopaka. Skoro uważają, że to rzecz, która dopełni moje szczęście to niech dalej szukają. Zapewne im się to uda (och, ja, taki sceptyk). Nie mam zielonego pojęcia, co oni mają z tym francuskim chłopakiem, ale przeżyję i to. Ach! A może to dlatego, że ich poprzednie au pair zawsze znajdowały sobie chłopaka i to taka tradycja? Będę musiała to przerwać. 
Tak, znalazłam sobie w życiu cel. Jakbym serio musiała się wysilać. No ale. Nevermind. 



Poprzedni weekend był pod wieloma względami fenomenalny. Oczywiście standardowo zapomniałam zabrać ze sobą aparatu, a mój telefon, nie żaden iphone, nie umie robić ładnych zdjęć, więc zostałam na lodzie (albo wodzie, to lepsze słowo) i niestety nie przybywam z żadnym pięknym obrazkiem, a szkoda! Pornic jest piękny! A szczególnie plaża poza miastem. Poczułam się jak na południu Francji. Naprawdę trzydzieści kilometrów i ocean mogą zmienić wszystko.

Co do typowego życia au pair... Oczywiście bywały lepsze i gorsze chwile. Niestety tak przedstawia się życie au pair i po pewnym czasie nikt już nie zwraca uwagi jak trudny był miniony tydzień. 

Wychodzę z założenia, że było minęło i jedyne co muszę zrobić to przyzwyczaić się do swojego żywota. Nie jest on wprawdzie najgorszy. Słuchając czasami historii innych au pair cieszę się, że u mnie zdarzają się tylko jakieś niewinne pogryzienia albo bójki, które kończą się jedynie ugryzieniem w mały palec u stopy. Dzieci to tylko dzieci. A że czasami odbija im szajba to cóż... dorośli i tak są bardziej skomplikowani.



Najgorsze rozczarowanie ostatnich dni to ceny ubrań i butów. Ceny są tu piekielne! Oni naprawdę są okrutni, a zważając na skromne pieniądze au pair, włos jeży się na karku, gdy człowiek chce kupić jedną małą rzecz. Jako że postanowiłam zakupić szminkę, udałam się do zwykłego sklepu z kosmetykami i jak szybko weszłam tak szybko wyszłam. Serio? Zwykły sklep a ceny jak w ekskluzywnym butiku? Cóż, poczekam na lepsze czasy. W końcu nie potrzebuję ani szminki, ani spodni, ani tym bardziej butów, w których zakochałam się od pierwszego wejrzenia, a które kosztują tyle ile moja tygodniówka, ani bluzki. Po co komu zakupy jak można kupić papierosy i kawę?
Poziom stresu w moim życiu zmusił mnie do powrotu do nałogu. Biję się w pierś i staram się palić mało, ale czasami to tak trudne. A jeżeli zdjęcie cudownych butów nie przekonuje mnie to porzucenia nałogu, to naprawdę przekroczyłam jakąś linię. Chociaż pewnie wyolbrzymiam. Jak zawsze. W końcu to ja. A tak swoją drogą facet w tabac'u powiedział mi dzisiaj, że we Francji nie istnieją L&M slim (?!). Pewnie mają na to inną nazwę. Okej. przeżyję. 



Dzisiejszy dzień spędziłam równie przyjemnie. Moje życie towarzyskie naprawdę się rozwija. I nie ma w tym cienia ironii. Sama jestem zaskoczona i czasami zastanawiam się, jak do tego dopuściłam, ale korzystam póki mogę. Nigdy nie wiadomo, kiedy znudzi mi się takie ciągłe spędzanie czasu poza domem. W ogóle wezmę udział we francuskim chrzcie! Wprawdzie w maju i to nadal wiele czasu, a nie mam pewności jak rozwinie się mój pobyt tutaj, jednak na chwilę obecną obstaję przy tym, że wezmę udział w takim wydarzeniu religijnym! Francuska wieś, mnóstwo dzieci, rodziny i rozmów. O tak, zdecydowanie o tym marzę. Chociaż to bardzo miłe, że jestem zaproszona i właściwie nie ma mowy, żeby mnie tam nie było. Czy oni serio traktują mnie jak członka rodziny?

Bo ogólnie uważam, że to gadanie o byciu rodziną i tak dalej to po prostu bujda. Możemy tak sobie mówić, ale prawda jest taka, że oni są dla mnie obcy, ja dla nich też a to że jesteśmy dla siebie mili to jakby naturalne i poniekąd wymuszone. Mieszkam z nimi, więc chcąc nie chcąc pojawia się jakaś więź, ale nie przesadzajmy z tym. To miłe, kiedy spędzamy razem czas i czujemy się z tym dobrze, ale mimo wszystko nie czuję się jak członek rodziny, co jakoś nie sprawia mi wielkiego smutku. Chociaż dzieci traktują mnie jak siostrę. Serio! Do takiego stanu doszliśmy.

Ogólnie rzecz ujmując nadal miewam myśli, żeby spakować swoje rzeczy do walizki i wieczorem uciec. Ale to chyba naturalne. Jakby na to nie spojrzeć to tylko miesiąc. Nadal się uczę jak funkcjonować w domu, jak się zachowywać i jak radzić sobie z dziećmi. Daję sobie czas. Właściwie bardzo lubię, wręcz uwielbiam chodzić na zajęcia z francuskiego, więc to ciągle mocno trzyma mnie we Francji. Teraz wiem, dlaczego wszyscy zachwalą Francophonie i jestem dla szkoły w stanie spędzać to trzydzieści minut w jedną stronę w tramwaju. Kto by pomyślał, że polubię szkołę!

No. To chyba koniec. Nie mam pojęcia, co jeszcze mogłabym napisać. Ciężko ubrać nagle w słowa minione dni, bo to zawsze wiąże się z całą gamą emocji. Od rozpaczy do radości i na odwrót. Emocjonalny rollecoaster.

Na koniec zarzucę czymś słodkim. Otóż, w tym tygodniu robiłam pierogi. Mniejsza dlaczego, bo to odrobinę za bardzo dla mnie skomplikowane, więc oszczędzę wam i sobie tego mało przyjemnego wtrącenia. Nadszedł czas, gdy moje starsze dziecię zasmakowało tego rarytasu. I tłumaczę mu powód zrobienia pierogów, a on na to:
- Nieważne czy będzie im smakować, dla mnie są pyszne i cudowne, i to powinnaś wiedzieć.

Moje serce niemal pękło z dumy. I pomijam fakt, że potem to on zjadł moją kolację i tyle po pierogach. Ważne, że mu smakowało. The end.



Mam nadzieję, że podczas mojego przyszłego urlopu (a to na moje (nie)szczęście za dwa tygodnie) odpocznę na tyle, że zdołam przybyć tu z czymś naprawdę sensownym i nareszcie zrobię satysfakcjonujące mnie zdjęcia. Nantes jest piękne i wypadałoby nareszcie podzielić się tym ze światem.

Do zobaczenia,

M.

2 komentarze:

  1. nie ja jedna cierpię w nowej pracy. tylko że Ty masz chociaż dzieciaki, które wywołują (od czasu do czasu) uśmiech na Twojej twarzy. i generalnie jakieś sympatyczniejsze okoliczności przyrody i jest na kim oko zawiesić. tylko szkoda, że ceny zaporowe. dobra szminka potrafi skutecznie poprawić samopoczucie. na 15 minut, ale to zawsze coś.
    miałam jeszcze coś napisać, ale olejki z włosów mi spływają, a ja z nimi.
    bunnie (kiedyś pisałam o Siennie i takie tam, więc może kojarzysz - tak to jest, jak się pali za sobą mosty...)
    udanego tygodnia! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciesze śie, ze zycie towarzyskie kwitnie. A szkole mozna polubić, to zalezy od jej profilu, ale przede wszytskim od ludzi, więc nic dziwnego :):) i mysle, ze pochwała na temat pierogów była przecudowna. Liczę na zdjęcia miasta :)

    OdpowiedzUsuń