* w związku z moim wybuchowym temperamentem ostrzegam: w poniższym tekście znajduje się kilka brzydkich słów
W życiu każdego mniej lub bardziej młodego człowieka nadchodzi moment, gdy zadajemy sobie to ważne pytanie: dlaczego ja to, kurwa, zrobiłam (tudzież zrobiłem). Czasami odpowiedź zjawia się w chwilę po tym egzystencjalnym pytaniu, czasami czekamy latami, a czasami umieramy w niewiedzy. Ostatnio przeżywam okres, który gdzieś mniej więcej wpasowuje się w powyższe pytanie.
W życiu każdego mniej lub bardziej młodego człowieka nadchodzi moment, gdy zadajemy sobie to ważne pytanie: dlaczego ja to, kurwa, zrobiłam (tudzież zrobiłem). Czasami odpowiedź zjawia się w chwilę po tym egzystencjalnym pytaniu, czasami czekamy latami, a czasami umieramy w niewiedzy. Ostatnio przeżywam okres, który gdzieś mniej więcej wpasowuje się w powyższe pytanie.
I dotyczy to wielu podjętych przeze mnie decyzji, jednakowoż dzisiaj skupię się na jednej.
Przede wszystkim, nie chodzi o to, że jestem tu nieszczęśliwa, ani o to, że popełniłam błąd i teraz wyrywam sobie resztkę włosów z głowy, pytając siebie jak do cholery mogłam to zrobić. Nie, to zdecydowanie nie jest to. Po prostu siedzę tutaj już czwarty miesiąc bez dostępu do narodowych dobrodziejstw i powoli popadam w szał. Denerwują mnie Francuzi, ich język ich zwyczaje, ich tramwaje, ich sklepy, ich jedzenie i po prostu wszystko to, co w jakikolwiek sposób jest z tym związane. W skrócie ujmę więc to tak: przechodzę kryzys obcokrajowca na francuskich ziemiach. Kiedyś obiło mi się o uszy, że każdy kto wybył do obcego kraju przechodzi taki moment, gdzie ma ochotę rzucić wszystko w trzy dupy, spakować walizki, zakrzyknąć AU REVOIR i po prostu wyjechać.
Właśnie przeżywam ten moment.
Porównując to, co działo się na początku mojego pobytu (problemy ze wszystkim, co istnieje) do tego, co mam tu dzisiaj mogę powiedzieć otwarcie, szczerze i niezamknięcie, że to bajka. Mam znajomych, dzieci mnie lubią, rodzice nawet rozumieją, szkoła jest całkiem niezła, mam też już wrogów (a to pierwsza oznaka zadomowienia) i znalazłam ulubione miejsca, więc bilans jest prosty. Jednakowoż coś mi się poprzestawiało w głowie i zaczęłam tęsknić za tym, co mam w Polsce. Nie twierdzę, że chciałabym tam wrócić już na stałe i nie wyściubić nosa za granicę, ale potrzebuję co najmniej dwóch tygodni z dala od Francji, Francuzów i francuskiego. Po prostu czuję, że mój mózg się gotuje i lada moment z moich uszu wyleci purée. I jeżeli mam to dosadnie skomentować i w swoim stylu to na myśl przychodzi mi tylko jedno stwierdzenie: chujowe uczucie.
Trzy miesiące (i to nawet niepełne) w porównaniu do tych siedmiu, które za mną, nie wydają się być niczym wielkim. No bo przecież nie są, ale teraz odbieram to jak jakąś życiową tragedię. I w tym momencie pojawia się to esencjonalne pytanie: dlaczego ja to, kurwa, zrobiłam i co mnie tu zaciągnęło.
Jeszcze raz podkreślam: NIE ŻAŁUJĘ, ale dlaczego, na Zeusa i Atenę, tak się właśnie stało? Co mi odbiło tego czerwcowego dnia dwa tysiące dwunastego roku, że postanowiłam ot tak studiować sobie francuski. Co było ze mną nie tak? Mogłam wybrać socjologię, ewentualnie coś jeszcze bardziej mało przyszłościowego i mieć święty spokój, siedzieć bez pieniędzy, nie mieć pojęcia o świecie, nie znać języka obcego i tak sobie szaro egzystować. A mnie się, kurwcze, zachciało udawać światowca.
Matko jedyna, gdzie w tym logika?
Jestem pogrążona w takim smutku, że nie czuję, że rymuję.
Będąc jednak nieco poważnym i nie bagatelizując własnych problemów, przez tych kilka ostatnich miesięcy dotarło do mnie kilka rzeczy, a mianowicie zdałam sobie sprawę, że niewiele o sobie wiem. Ponad rok temu ktoś mnie zapytał, czy pragnę monotonnego życia, czyli: praca w określonych godzinach, powrót do domu, obiad, serial i lulu. Każdy dzień w ten sam deseń, kropka w kropkę, identyczny, do zarzygania nudny. Odpowiedziałam wówczas, że tak, że pragnę takiej stabilizacji. I co teraz?
Kupa.
Bo to sterta kłamstw.
Nie znoszę monotonii. Zresztą, jak się okazuje, nic nie wiedziałam o monotonii, bo w gruncie rzeczy moje życie takie nie było.
Ta sama osoba zadała mi to pytanie we środę i gdzieś tam wyszło, że sobie zaprzeczam. W gruncie rzeczy okazuje się, że monotonia doprowadza mnie do depresji. Potrzebuję zmian, niespodzianek, a nawet dozy szaleństwa.
To jest dopiero koniec świata.
Przypominam sobie jak szczęśliwa byłam w marcu. Podejmowałam decyzje z dnia na dzień, podróżowałam, spałam gdzie popadnie i nie miałam czasu, żeby usiąść i umartwiać się nad ciągiem dalszym mojego życia. To było piękne. Wspominam ten czas ze łzą w oku.
Co minęło już nie wróci. Planuję właśnie zakończenie swojego pobytu tutaj i powiem tyle: grubo. Potrzebuję tylko pieniędzy i rozsądku. W każdym z tych przypadków trochę ciężko.
Co do życia prywatnego czyt. fille au pair, to jestem na etapie, gdzie wszyscy mnie kochają i błagają o zostanie. Kto by się tego spodziewał pół roku temu. Stali czytelnicy zapewne przypomną sobie te czasy, gdy E. traktował mnie jak intruza, cóż, mam mały update: E. mnie kocha i nie chce, żebym go opuszczała. Wyznał mi miłość i uważa za najpiękniejszą dziewczynę na świecie. Gdyby nie miał tylko czterech lat, to brałabym ślub już teraz!
Update: właśnie E. przyszedł dać mi buziaka na dobranoc.
Chyba się zakochałam.
To jak już wyrzuciłam z siebie ten jad (a nie, zapomniałam dodać, że jak na patriotkę przystało, drę koty z Rosjanką, sorry), mogę powrócić do oglądania seriali i gry w song pop. W końcu jestem stateczną kobietą.
Do usłyszenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz