2016/04/01

Pâques/ 01


Ostatnio to jest trochę tak, że nie wiem, kiedy mogę odpocząć i jak to zrobić. Nie było mnie miesiąc. A przed pozostawieniem tego w (brzydkie słowo) trzy dupy, walnęłam depresyjny post i się zmyłam. Marzec był miesiącem podróżowania, braku snu, braku odpoczynku i ogólnie to korzystania z życia. Odwiedziłam Paryż (ale o tym powstanie inny wpis), La Rochelle i Carnac w międzyczasie odkryłam nowe nantejskie miejsca i wpadłam do kilku fajnych restauracji i kawiarni. Czy życie może być fajniejsze? 

Przechodząc jednak do tego, po co się tu zebraliśmy:

rozpoczynam cykl (chwila, właśnie umieram ze śmiechu i nie, z pewnością nie jest to cykl owulacyjny) tematycznych wpisów. W ten sposób uniknę odkładania wszystkiego na bok i może zdołam nieco lepiej zobrazować świat w jaki bardzo przypadkowo się wrzuciłam. 

Dzisiaj wzięłam na świecznik święta. Temat całkiem bliski i skupiający się na czymś więcej aniżeli urokach bycia au pair.  

Przeżyłam święta na obczyźnie. Oprócz tęsknoty za sernikiem z kawą nie doskwierają mi żadne inne bóle. Bo, bądźmy szczerzy, całe te święta składają się na tygodnie porządków, całe dnie przygotowań, dziesiątki kłótni i na szarym końcu mamy prawo usiąść, najeść się do nieprzytomności, pokłócić z rodziną i czasami upić w trupa. Potem jeszcze bardziej stargani życiem wracamy do codziennych obowiązków zmęczeni jak po maratonie. Dlatego więc oprócz lekkiej nostalgii nie odczuwałam wielkiego smutku. Spędziłam ten czas leniwie, a przynajmniej na tyle na ile mogłam. Francuskie zwyczaje różnią się od tych polskich. Moja host rodzina nie zalicza się do osób wybitnie praktykujących zwyczaje czy tradycje, o ile takowe istnieją. Nie mam więc wielkiego doświadczenia, a całą swoją wiedzę zdobyłam od innych lub z Internetu. Trochę słabo, jednak domyślam się, że jedna czwarta francuskiej społeczności zachowuje się w podobny sposób. Czyli najzwyczajniej w świecie święta traktuje jak czas wolny od pracy, czas który trzeba wykorzystać na posprzątanie, zjedzenie czekolady, spotkanie ze znajomymi lub poleżenie przed telewizorem. No chyba, że masz dzieci. Wtedy plan dnia jest nieco bardziej skomplikowany. 

Na starcie można pożegnać się z jakimiś koszyczkami, jajkami i innymi tego typu rzeczami. Myślę, że nasza polska tradycja dla przeciętnego francuza to coś nie do ogarnięcia, a pewna jestem, że moja host mama wyśmiałaby to po tysiąckroć, dorzucając, że to obrzydliwe. Pomijam tą kwestię, bowiem dość często słowo na „o” pada przy naszych rozmowach o polskiej kuchni. 

Możecie też zapomnieć o całodziennych posiadówkach, zjeździe rodziny albo wyjeździe do rodziny, pójściu do kościoła czy poście. W sumie o poście niewiele mogę powiedzieć. W szkole dzieci nie jadły mięsa, ale czy moja host rodzina (czyli rodzice) też nie jedli, nie mam zielonego pojęcia. Choć skłonna jestem uznać, że to tylko szkolna tradycja, bo w końcu szkoła katolicka, więc jak tak inaczej. 

Właściwie przypomniałam sobie, że poniektórzy mogą zadawać sobie pytanie, dlaczego zostałam we Francji na święta. Cóż, odpowiedź jest prosta: niestety Francuzi nie praktykują wolnych dni przed świętami. Dzieci chodzą do szkoły do piątku i wracają tam już we wtorek, więc zwyczajnie nie mogłam sobie jechać do domu, bo sama podróż trwa dwa dni, a jaka to przyjemność wejść do domu na dwadzieścia minut i znowu wsiąść do autobusu? 

Co do samych francuskich zwyczajów, właściwie to jest jeden jaki zauważyłam (no może dwa) i jedyny, który jest chyba jako tako ważny, a mianowicie jedzenie nieograniczonej ilości czekolady. Czekoladowe króliczki, kurczaki i inne dziwactwa, które są pochłaniane w ogromnych ilościach. Zjeść do porzygania, że tak to mało ładnie ujmę. Osobiście przegrałam los. Ani nie kupiłam czekoladowego zajączka. Ani nawet nie zjadłam czekolady. W sumie nawet nie za bardzo miałam czas, żeby zajrzeć to sklepów, gdzie mogłabym przyjrzeć się tym słodkim dziełom sztuki. Wydaje mi się, że moja host rodzina przeżywała podobny okres, bowiem do niedzieli nie ujrzałam w domu zbyt wiele czekolady. Teraz trochę się jej pląta tu i ówdzie, ale nikt jej nie rusza. Oprócz E., ale on zje wszystko, problem w tym, że nie może jeść tylko cukierków, makaronu i czekolady. 

Będąc przy atrakcjach, jak to łatwo można się domyśleć, śmingus dyngus też nie istnieje (może to i lepiej). Francuskie dzieci zabawiają się o wiele grzeczniej i bez wodnej przemocy (albo się tylko tak łudzę, bo może wydzierają sobie te jajka z rąk) i niedzielny poranek albo niedzielne po południe spędzają w ogrodzie, parku, domu jeżeli pada i poszukują czekoladowych jajeczek, które rozrzuciły powracające z Watykanu dzwoneczki. Cała historia dopisana do tej zabawy jest naprawdę urocza i wszyscy mniej lub bardziej angażują się w nią. Niestety moje samopoczucie nie pozwoliło mi udać się na rodzinne poszukiwania, czego nie mogę sobie wybaczyć do dzisiaj i straciłam szansę na święta à la française. 



Co do samej historii, wieść niesie, że wszystkie dzwoneczki w piątek wybywają do Watykanu i kiedy wracają w niedzielny poranek, szczęśliwe i przepełnione świątecznym duchem obdarowują w locie wszystkie francuskie dzieci czekoladowymi jajeczkami. 

Tradycja jest na tyle istotna, że wszystkie większe miasta organizują w parkach polowanie na… jajka (dodam, że czekoladowe, bo jakby tak inaczej)! Dziesiątki a może nawet setki dzieci wraz z rodzicami przybywają na plac boju i biorą udział w zbiorowym poszukiwaniu. Niestety nie mam pojęcia, jak to wygląda w praktyce, jednakowoż dzieci, którymi się opiekuję, w parku były, coś o kolorach jajek mówiły (że niby, żeby dostać duże jajko trzeba znaleźć 5 innych, małych: niebieskie, żółte, zielone, różowe i czerwone) i wróciły zadowolone. 

Zdążyłam się też dowiedzieć, że zazwyczaj, gdy pogoda dopisuje rodzice chowają jajka w ogrodzie. W tym roku pogoda nie dopisała, mogę rzec, że nawet rozczarowała, więc z poszukiwań zostały nici i polowanie na czekoladę miało miejsce w salonie. 

Wieczorem moja rodzina spędziła czas ze znajomymi a ja poszłam spać o dziewiątej. Właściwie szaleje tu bardzo dziwny wirus, który cierpi na niedobór snu i ciepła. I padłam jego ofiarą. Jakby nie dość brakowało mi snu i ciepła w życiu, ta szuja przypięła się do mnie i tak sobie żyjemy od jakiś dwóch tygodni. Mam nadzieję, że dośpię i dogrzeję się w wiosenne wakacje. Francuzi uwielbią ferie. A ja uwielbiam je razem z nimi. Wyjątkowo potrzebuję teraz czasu. Jakoś tak zmęczyłam się swoją aktywnością.



Co do samych świąt, można przyczepić się do braku atmosfery czy braku duchowego czynnika czy braku czegokolwiek innego. Osobiście jestem bardziej typem, któremu francuski zwyczaj nie robienia nic szczególnego jak najbardziej odpowiada. Pierwsze święta, kiedy miałam spokojną głowę, choć przyznaję za sernikiem tęsknię. Resztę można przeżyć. Albo chociaż spróbować.

Ogólnie jestem zadowolona, że mogłam przeżyć coś. To uzupełnia moje doświadczenie i wiedzę, więc spełniam misję z jaką tu przybyłam. Na koniec będę maksymalnie wzbogacona w przeżycia. A na stare lata będę miała o czym opowiadać w jakimś ośrodku dla starych, zniedołężniałych, mądrych pań. 

Tym pozytywnym elementem zakończę ten wpis. Mam nadzieję, że wraz z wiosną i zarazkami nadejdzie lepszy okres dla tego bloga i sprawa z cyklem zwyczajnie wypali. 
Do usłyszenia!
M. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz