2015/09/04

Pas du tout !


Ok. trochę przesadzone z przytulaniem, ale reszta to nawet całkiem prawda. 

Jak to w każdy piątek tygodnia przystało zasiadłam przed komputerem i piszę post. Próbowałam pisać codziennie po trochu, ale jakoś tak czas leciał, mi się nie chciało albo byłam zmęczona i o! robię to dzisiaj i pewnie znowu nie ubiorę w słowa całego minionego tygodnia. Trochę słabo, ale co poradzić. C'est la vie.

Począwszy od wolnego poniedziałku a skończywszy na śmiesznym piątku, to powoli dostosowuję się do warunków w jakich przyszło mi żyć. Wczoraj tj. czwartek pracowałam cały dzień! Całe 12 godzin spędziłam w towarzystwie swojego najmłodszego podopiecznego i na koniec dnia byłam tak bardzo szczęśliwa, gdy ujrzałam ich tatę w drzwiach, że prawie się roześmiałam z radości. Jednakże to też pewna lekcja. Spędzając cały dzień z dzieckiem, człowiek uczy się wielu rzeczy i nie wiem, czy mi to cokolwiek ułatwiło, ale E. ciągle opowiadania o naszym wspólnym dniu i wydaje się zadowolony (choć nie wspominał o tym, jak chciał jeździć rowerem po ulicy albo jak płakał, bo nie chciał odebrać brata ze szkoły). A dzisiaj po trudnym poranku nastał prawdziwie śmieszny wieczór! 

Podczas powrotu do domu rozmawialiśmy o zwierzątkach, które chcemy mieć i o ile ja chcę mieć małego psa, tak moi podopieczni marzą o tygrysie i lwie. Zaproponowałam im usunięcie zębów u zwierząt, bo z nimi to może być niebezpiecznie, na co E. powiedział, że chce tylko malutkiego tygrysa, a G. dodał, że małe tygryski są słodkie. I tak oto dotarliśmy do domu w atmosferze dość przyjaznej jak na nich. Jednak prawdziwa radość zaczęła się (UWAGA UWAGA!) w trakcie jedzenia! A pora obiadu zazwyczaj bywa trudna i płaczliwa, ale nie dzisiaj! E. to 3letni chłopiec, który naprawdę dużo je, a gdy jest to coś, co lubi, to może jeść dosłownie talerzami. I tak oto dzisiaj zostałam pozbawiona swojej porcji (może to i lepiej, zeżarłam - bo to dobre słowo - obiad z D. w bistro i do teraz jestem syta). G., widząc, ile zjadł jego brat, posłał mu surowe spojrzenie i z powagą na twarzy powiedział te oto słowa:

- nie jedz tyle! będziesz wyglądał jak dziadek! Będziesz miał gruby brzuch i będziesz wyglądał jak gruba świnia!

Jako dobra au pair powinnam powiedzieć, że to niemiłe i nie powinno się tak mówić, ale ja uderzyłam w tak głośny śmiech i nie mogłam przestać. W końcu cała nasza trójka zaczęła się śmiać i w takiej oto sympatycznej atmosferze dokończyliśmy posiłek (ja chrupałam brokuły, których oczywiście nikt nie chciał), i ostatecznie wyjaśniłam G., że nie powinno się tak mówić, a E. jest małym chłopcem i żeby urosnąć musi jeść. O, tak sprytnie wybrnęłam!

Wiecie co, w sumie to wystarczy słuchać i rozmawiać z dzieckiem. Zauważyłam, że kiedy zwracam na nich uwagę, rozmawiam z nimi i słucham o czym mówią to nasz wspólny czas staje się lepszy. A dzisiaj G. uczył grać mnie w rugby i to był doskonale spędzony czas!

Coby ubarwić moją historię, to podczas przygotowywania jedzenia zacięłam sobie palca. Moje dzieci patrzą. Krew się leje z ręki, ja prawie płaczę z bólu (bo boli jak cholera!), przeklinam po angielsku, bo jakoś lepiej to brzmi i w końcu mówię moim dzieciom, że straciłam dłoń, nie mogę pracować i wracam do Polski. I ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, moi mali chłopcy obiecali mi, że się mną zajmą, powiedzą swojej mamie i mi pomogą, bo nie wrócę przecież teraz do Polski. TRES MIGNION!

I dla tych chwil czasami warto walić głową w mur. Wczoraj przez jakieś 2 godziny, kiedy E. dawał mi wycisk, zastanawiałam się, co ja tu robię i po jaką cholerę to zrobiłam. I wiem, że takie momenty będą się nieustannie zdarzać, ale potem przypominam sobie, że czasami (bardzo czasami) zdarzają się dobre chwile i to ciągnie mnie dalej.



Trudno opisać każdy dzień, bo z tym wiążą się nowe emocje, nowe wydarzenia, nowe irytacje, ale w końcu to jest to co wybrałam. Nikt mnie do tego nie zmuszał, więc przyjmuję na klatę to, co się dzieje, <ironia on> zbieram kasę i idę wydać połowę na obiad <ironia off>.

A przechodząc do spraw typowo osobistych to... nie, nie poznałam jeszcze żadnego przystojnego francuza, ale o mamo, ilu ich tu jest! kiedyś chyba umrę z zachwytu. Nie sądziłam, że to tak przystojna narodowość, pas du tout! Wracając na ścieżkę, to w poniedziałek idę do szkoły! Nie pamiętam, kiedy ostatni raz cieszyłam się na szkołę, ale teraz jakoś mi lżej z myślą, że zacznę się uczyć i poprawiać swoje błędy. Przynajmniej będę miała jakąś satysfakcję, a tak to albo sprzątam albo zamulam przed laptopem, więc... poczucie, że nie będę workiem tłuszczu leżącym na łóżku jest pocieszające.



A tak na słodko to przejdę do rzeczy irytujących, bo przecież wpis bez tego to żaden wpis. Lubię moich hostów. Naprawdę darzę ich sympatią, więc ogólnie jest świetnie, ale jak mnie irytuje to, kiedy mówią o nowych znajomych, klubach, miłościach, imprezach i omatkoboska nie wiem czym jeszcze. Wiem, że nie znają mnie jeszcze dobrze, bo jak można mnie poznać po dwóch tygodniach (serio, myślę, że na to trzeba całego życia <ironia off>) i oceniają mnie po tym, co doświadczyli dotychczas, ale kurwczaki, ileż można. Ja wcale nie cierpię na samotność (spotkanie z D. raz w tygodniu to całkiem nieźle) ani jakiś brak znajomych, a to że czasami wyglądam jakby mnie z krzyża zdjęli to dlatego, że ja po prostu taki mam wyraz twarzy, ot ci co. I nie przekonuje mnie niczyje gadanie, że jak będę miała tu przyjaciół, sratytaty, ogarnę język i się zadomowię, to nie będę chciała wracać. Cóż, dla mnie nigdy znajomi, język ani zadomowienie nie odgrywało wielkiej roli. Taka ze mnie egoistka czy jakkolwiek to nazwać. W końcu gdybym się uparła, to zostałabym w Toruniu, bo przecież mi się tam podobało i tak dalej. Albo w Anglii, bo tam też się zadomowiłam.
No, ale jak to pisałam, potrzeba trochę czasu, żeby się poznać, a ja niewiele o sobie mówię, więc zwyczaje zostaję poddana standaryzacji. Choć pewnie najważniejsze dla nich jest to, bym była dobra dla ich dzieci. I zazwyczaj jestem. Czasami tylko jestem szalona, niemiła i chyba śmieszna albo okrutna. W sumie mówiłabym tak samo, gdyby ktoś polewał mnie zimną wodą albo nie chciał dać mi ciastka.

WEEKEND! jak ja lubię to słowo. Te dwa dni nie miały dla mnie znaczenia przez trzy lata! Na studiach w weekend zazwyczaj ślęczałam nad książkami, więc w sumie to żadna wolność z tego była. a i w wakacje pracowałam w weekendy, wiec nic ciekawego. i teraz na nowo odkrywam cudowne znaczenie tych słów. w niedzielę w nocy będę pewnie jęczeć, ale taki mój los. a gdzie cały rok? Podobno potrzeba miesiąca albo nawet i trzech, żeby się przyzwyczaić, więc pozostaje cierpliwie czekać na grudzień. bo co innego mi pozostaje?



nie jest źle. oczywiście jak zwykle dramatyzuję, bo to w końcu ja. pewnie gdyby ktoś tak naprawdę zobaczył jak wygląda moje życie tutaj, to by się uśmiał, no ale...
to już drugi tydzień. ja żyję. dzieci żyją. dom stoi na miejscu. nikogo nie otrułam. może nie jestem idealna. może nie mam głowy dookoła i nie zawsze wszystko wiem, ale co ja mam na to poradzić. nikt nie robi nic idealnie, a ja tym bardziej nie mam zamiaru. 
a mój płacz w tamtym tygodniu spowodowany był kobiecą przypadłością, którą powszechnie nazywają miesiączką tudzież mniej oficjalnie okresem. I wyjaśnił się powód mojego nieszczęścia, voila!
To chyba tyle na tę chwilę. Może koło środy coś napiszę, albo czwartku, kiedy ogarnę szkołę.
Ach, jakby ktoś nie zauważył, dodałam zakładkę z instagramem. Nie ma tam wprawdzie nic ciekawego, ale może z czasem rozwinę swoje umiejętności robienia i dodawania zdjęć. W końcu miło będzie do tego wrócić.


A bientot!
M.

1 komentarz:

  1. Mysle, ze ci chłopcy sa przecudowni. I widac, ze juz Cię polubili, skoro chcieli Cie zatrzymać, jak si zranilas w palec. Sposob rozmowy Hostów jest wg mnie bardzo francuski (na tyle, na ile zdołałam poznać Francuzow podczas moich pobytów w rym cudownym kraju) i z pewnością pokierowanie jest to zarówno wychowaniem, jak i chęcią bycia miłym i uczynnym :) z niecieprliwoscia czekam na zdjęcia i nowy post o szkole językowej xD

    OdpowiedzUsuń